Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

KRAKIDAŁY

LWÓW

KRAKIDAŁY
Aleksander Szumański
źródło: INTERNET

60/ KRAKIDAŁY - LWOWSKI PLAC TARGOWY

„Krakidały” to szmoncesem z żydowska nazywany lwowski plac targowy. Inaczej "Paryż".Znajdował się na placu zwanym Krakowskim. Z okien Skarbkowskiego gmachu do którego przylegał teatr, patrząc na północ widać było plac Krakowski. A tuż za nim splot uliczek i zaułków, bocznic 

o szmoncesowych nazwach:

Starotandetna, Bóżnicza, Zakątna, Starozakonna , Gęsia, Cebulna, czy Pełtewna. Brak było „Czosnkowej”, „Pejsatej”, czy wreszcie „Szmoncesowej” i „Mojżeszowej”.

Rodowód nazwy „Krakidały” idący więc w prostej linii od Krakowskiego, dowodzi przy okazji chętnie przez brata lwowiaka uprawianej swoistej onomastycznej  zabawy. Onomastyka zajmuje się m.in. nazwami miejscowości, imionami, nazwiskami zawsze skorymi do przekraczania imion własnych. Bo i Łyczaków bywał niekiedy Łykaczowem, Rzeszów – nie bez pewnej racji – Mojżeszowem, austriacki Lemberg Lembrykiem, a co już było ulubionym bon tonem Tońka – to nazywanie Galicji, Lodomerii i Wielkiego Księstwa Krakowskiego – Golicją, Głodomerią i Wielkim Świństwem Krakowskim.

„Krakidały” dzięki swej wyjątkowo folklorystycznej urodzie, postrzegane były nieodmiennie przez wszystkich kronikarzy miasta, autorów, przewodników i wspomnieniowych memuarów. Co z zawodowego obowiązku historyka czynili Franciszek Jaworski, czy Bohdan Janusz, to z mocy nostalgii – Józef Wittlin i Kazimierz Scheyen, a - żeby po najwyższą półkę literacką sięgnąć – nawet taki esteta jak Jan Parandowski, też nie oparł się pokusie, by jednego ze swych bohaterów przez „Krakidały” przeprowadzić. Co szczególnie ciekawe „Krakidały” znacznie młodsze wszak od  dawnych tu usytuowanych placów targowych, takich  jak plac Teodora, czy Solskich – mocą swego szczególnego folkloru sprawiły, że i tamte dwa również podlegać zaczęły wspólnej nazwie „Krakidałów”. 

Kiedy idąc Wałami Hetmańskimi, albo którąś z dwu ograniczających je obustronnie głównych śródmiejskich ulic Lwowa; ulicą Legionów, lub ulicą Hetmańską, mijaliśmy zamykający perspektywę Wałów monumentalny gmach Teatru Wielkiego - stawaliśmy na granicy dwóch światów. Światów absolutnie rożnych od siebie, ostro wzajemnie skontrastowanych. Aż się wierzyć wówczas nie chciało, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Możliwe jednak było - i to jak...

Bo oto tuż za naszymi plecami dźwigał się wielki, rozłożysty, niemal przytłaczający swoją ozdobną wspaniałością Teatr Wielki (dzisiejszy Teatr Opery i Operetki). Stał jak gdyby na straży tego rozciągającego się za nim aż po plac Mariacki wspaniałego salonu miasta - paradnych, pysznie zielonych Wałów Hetmańskich oraz towarzyszących mu po bokach wielkomiejskich, tętniących zorganizowanym ruchem obu eleganckich arterii. Przed nami natomiast, po drugiej stronie placu Gołuchowskich, zaczynał się diametralnie różny od tamtego świat „Krakidałów”.

Czytający te słowa lwowianie, doskonale wiedzą, czym właściwie był ów tak odmienny świat, co się właściwie kryło za tą jego cudaczną nazwą - nie lwowianom zaś trzeba to jakoś objaśnić. No, to objaśniajmy, najlepiej zaczynając właśnie od owej nazwy.

Została w specyficznie lwowski, dosadny, rubaszny i prześmiewczy sposób trawestowana z oficjalnej nazwy tego obszaru - ongiś Krakowskiego przedmieścia, tamtego odległego, z ubiegłych wieków, Lwowa, a później, ku naszym już czasom, placu Krakowskiego. Zarówno jedna, jak i druga nazwa nawiązywała do wiodącego stąd, od Bramy, również Krakowskiej, w obronnych murach miejskich, starego handlowego traktu ku Krakowowi. "Krakidałami" nazywano zresztą za "naszych czasów" bynajmniej nie sam tylko ów wydłużony plac Krakowski, ciągnący się od wylotu ulicy Hetmańskiej po wylot zmierzającej ku niemu od Rynku ulicy Krakowskiej - ale także znacznie większy obszar, rozciągający się stąd ku północy oraz obejmujący zespół kilku innych jeszcze placów i plątaninę ulic, uliczek, zaułków, podwórzy i przejść w gęstej zabudowie tej najstarszej w swoich zrębach części dawnego Lwowa.

Tyle o nazwie wspomnianego obszaru, a teraz o jego niepowtarzalnym charakterze. Najogólniej rzecz ujmując, była to handlowa dzielnica miasta, jednakże w znacznej mierze dająca się określić terminem stosowanym po dzień dzisiejszy w odniesieniu do takich właśnie handlowych, ośrodków - "tandeta". Kipiała tym tandetnym handlem cały dzień na kształt arabskich suków, dalekowschodnich bazarów, czy zachodnioeuropejskich "pchlich targów". Specyficznego kolorytu i obyczajowego charakteru nadawały jej przede wszystkim tłumy Żydów, którzy tutaj właśnie, na tym obszarze dawnego Krakowskiego Przedmieścia, mieli swoje getto podmiejskie (obok drugiego, a właściwie pierwszego chronologicznie getta wewnątrzmiejskiego), przekształcone z czasem w "normalną", miejską dzielnicę o charakterze wybitnie żydowskim.

Obok bardzo wielu handlarzy żydowskich, przewalały się tu stale tłumy zarówno sprzedających, jak i kupujących wszelką tandetę Polaków i Rusinów. Ci kupujący wywodzili się w przeważającej większości z lwowskich przedmieść o uboższej ludności oraz z podmiejskich wsi i miasteczek. Stale panował tu ogromny ruch, gwar i hałas, często przerywany wrzaskami poszkodowanych przez przeróżnych oszustów i wydrwigroszów oraz buszujących w tłumie złodziei, a także gwizdkami ścigających owych "smytraczy" policjantów. To dźwiękowe tło „Krakidałów”  bywało muzycznie podmalowywane dźwiękami harmonii i mandolin (rzadziej innych instrumentów), na których miejscowi "artyści" zarobkowo wygrywali wszelkie, najmodniejsze w danym czasie szlagiery, nie zapominając jednak o tych dawniejszych, najbardziej tu ulubionych, no, i o rodzimych lwowskich piosenkach, od dziesięcioleci ukochanych bynajmniej nie tylko tutaj, na Krakidałach, ale w całym mieście.

Cały obszar „Krakidałów” był z grubsza podzielony na poszczególne strefy wyspecjalizowanego handlu, handlu zresztą nie tylko samą tandetą. Oto krótki przegląd tych handlowych sektorów:

Pierwsze miejsce należy się w nim honorowo placowi Krakowskiemu, a mianowicie z dwóch względów. Po pierwsze, leżał na samym froncie opisywanego obszaru, a po drugie - dał przecież „Krakidałom” swoją, prawda że dosadnie przeinaczoną, nazwę.

Plac Krakowski (który dziś w swej pierwotnej postaci już nie istnieje) miał kiedyś kształt wydłużonego trapezoidu, o wymiarach swych nierównoległych i nierównych boków mniej więcej 200, 150, 70 i 40 metrów. Ciągnął się z zachodu na wschód wzdłuż całej długiej, tylnej fasady neoklasycystycznego gmachu Teatru Skarbkowskiego i dalszej po nim zabudowy, niemal aż do stóp wznoszącego się na wyniosłości pod Wysokim Zamkiem sędziwego kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. No i przyjmował na swój obszar wloty placu Gołuchowskich (którego był przedłużeniem) oraz kolejno ulic - Rutkowskiego, Krakowskiej, Kościelnej, Żółkiewskiej, Sternschussa i Aszkenazego, Nazwy tych dwóch ostatnich ulic dowodnie świadczą o głównym, etnicznym charakterze „Krakidałów”.

Można zaś ten plac nazwać (z pewną, oczywiście, przesadą) najgodniejszą enklawą całego, rozległego obszaru „Krakidałów”. Po pierwsze dlatego, że znajdował się na nim pierwszy we Lwowie stały bazar targowy, w postaci rozczłonkowanej w planie budowli o żelaznej konstrukcji, w której wnętrzu siedemdziesiąt pięć stanowisk zajmowali rzeźnicy - niewątpliwa, zachowując naturalnie wszelkie proporcje, arystokracja placu Krakowskiego. A po drugie - z uwagi na wspomniany już, a wynikający z jego usytuowania, "wizytówkowy" charakter tego placu.

Na samym zaś placu ciągnęły się rzędy straganów i ław z wyrobami, noszącymi dawniej nazwę bławatnych, dziś zaś nazywanymi znacznie mniej pięknie i o wiele prozaiczniej - tkaninami lub materiałami włókienniczymi wszelkiego rodzaju. Były tu one w wielkim wyborze, dostarczane prosto z fabryk i na ogół bardzo tanie. Miały jednak pewną istotną wadę - były nadzwyczaj liche, czyli, zgodnie z charakterem tego targowiska, po prostu tandetne. Co jednak wcale nie przeszkadzało w ożywionym nimi tutaj handlu.

Na placu Krakowskim handlowano jednak także czymś znacznie nobliwszym i szlachetniejszym. "Krakidały” mieściły w sobie kilka czarodziejskich czworoboków, w których budy zawalone były stosami starych książek. I nie tylko starych. Ale przede wszystkim tu właśnie w morzu przeróżnej makulatury, pochodzącej ze zbankrutowanych czytelni i bibliotek pływały rzadkie rarytasy. Ileż razy szczupły zarobek asystencki tonął tu niemal bez reszty. Ileż wspaniałych znalezisk dokonywało się w budzie Nachuma Rudego czy na straganie Miśka Brodacza. Miśko, o typowości bardzo wyraźnie kinderskiej, wraz ze swoją przyjaciółką, dość jeszcze zalotną, choć bardzo spłowiałą damą o jednoznacznej przeszłości, miewał na straganie rzeczy wyjątkowe i trudne do dostania. (...)

Przedostając się od strony ulicy Słonecznej na „Krakidały”, było niemożliwością ominięcie tego stoiska. Jeżeli się szło nawet do znajdującej się obok, ale nieco wciśniętej w głąb jednego z czworoboków budki, która należała do Motla Italiańca, musiało się obejść przynajmniej róg szerokiego straganu. Piętrzyło się tu wszystko bez wyboru - luźne stronice elzewirów obok zeszytów "Jacka Texasa", "Sitting Bulla" czy "Sherlocka Holmesa", nieocenionych roczników "Naszego Kraju", szacownych tomów "Monumentów" Bielowskiego.

Miśko handlował dość swoiście, jeżeli targ z upartym klientem cokolwiek się przedłużał, a on sam był akurat usposobiony źle - umiał wypuścić wiązkę takich stówek, od których baraniały nawet przekupki sprzedające  precle i buchty, chrupiące bułki i placki z cebulą. Ale też jeżeli, ku dużemu zadowoleniu. Miśko uzyskiwał bez większego zachodu cenę, jaką wziąć pragnął, dawał wspaniałomyślnie dodatek. Byłoby grubym nietaktem zlekceważenie takiej wspaniałomyślności.

Można było otrzymaną premię wyrzucić po drodze, jeżeli był to jakiś śmieć, ale wziąć ją od Miśka należało. Raz był to jakiś zeszytowy kryminał, wyrwana nie wiadomo skąd ilustracja, ale czasami... piękny, choć cokolwieczek przybrudzony szkic Dębickiego do ilustracji „Legend” Niemojewskiego.

Motl Italianiec, czy też, jak czule wołały go damy z zatłoczonego budkami placu - Piękny Motio, miał inne obyczaje. Czarny i chudy, rzeczywiście przypominał włoskiego lazzarone. Ale przezwisko zdobył dlatego, że ze swoim wspólnikiem porozumiewał się - gdy chodziło o ceny - po włosku. Był to jegomość o ambicjach psychologa, skrzętnie notujący w pamięci nawyki i narowy klienta, obserwujący bacznie jego zachowanie wobec tak czy siak olśniewającego towaru. Piękny Motio był poza tym czytelnikiem przysięgłym wszelkich nowości literackich. Prowadził dyskursy na temat i Jasieńskiego, i Wandurskiego, zabawnie interpretował Peipera, który "bardzo się stara, ale co robić, jak mu nie wychodzi”? Bez zastrzeżeń wielbił jednego tylko pisarza i dziwił się, że nie wszyscy podzielają jego przywiązanie do Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Nachum Rudy i Pesio Zabołotny należeli do doświadczonych i szczwanych wyg bukinistycznych. Przy nich wszyscy inni mieli znaczenie co najwyżej płotek. Z pogardą traktowali detal, dostarczając spore ilości książek według od dawna prowadzonych, opatrzonych adresami rozdzielników wszystkim miejscowym rekinom bibliofilskim.

„Krakidały” to była podszewka prawdziwego antykwarycznego handlu, jego kulisy i potrosze kuchnia. Zasadniczo szanujący się nabywca wolał księgarnie, których właściciele niejednokrotnie zaopatrywali się właśnie na „Krakidałach”, zwłaszcza gdy chodziło o tomy dodatkowe, głównie jednak o numery brakujące w zdekompletowanych rocznikach czasopism.

Plac Solskich, położony między ulicami Słoneczną i Pełtewną. Otóż plac ten we wszystkich przewodnikach po Lwowie i na wszystkich planach tego miasta sprzed II Wojny Światowej występował pod tą nazwą jakby nieoficjalnie, czasem w nawiasach pod całkiem inną nazwą. Oficjalnie bowiem nazywano go wcześniej, od roku 1871, Targowicą Zbożową, a później, już w bieżącym stuleciu aż do

września 1939 r. - placem Zbożowym. Wszyscy zaś mieszkańcy Lwowa gwizdali, na te nazwy, nazywając omawiany plac na „Krakidałach” po staremu (po bardzo staremu...) placem Solskich.

Solscy, był to ród, który w XVIII i XIX w. wydał niemało pozostających w służbie lwowskiego Magistratu różnych urzędników. Między innymi rajcę i burmistrza Lwowa w trzeciej ćwierci XVIII w., Marcina Solskiego - posesora Żubrzy i Skniłowa, pana kamienicznego i mocno pieniężnego, a przy tym obywatela dobrego i szczerego, miastu pieniędzy pożyczającego - jak go scharakteryzował Franciszek Jaworski w swojej książce „O szarym Lwowie”. Marcin Solski także wraz ze stanami i narodami miasta uchwalał i podpisywał na ratuszu w roku 1772 rezolucję do austriackiego generała Hadika i pierwszego austriackiego gubernatora Galicji Pergena, że miasto Lwów nie może przysięgać nowemu rządowi, a chce pozostać wierne najjaśniejszemu królowi polskiemu Stanisławowi Augustowi. Marcin Solski oraz inni Solscy z jego rodu przed nim i po nim byli kolejno posiadaczami przedmiejskiego jeszcze wtedy kawałka gruntu. I z tej właśnie przyczyny nosił on miano swych właścicieli - powszechnie był znany jako plac Solskich.

Dopiero w roku 1871, ze względu na pełnioną przezeń nową funkcję - miejsca handlu zbożem, nazwano go Targowicą Zbożową. Po wielu latach, już w nowym, dwudziestym stuleciu, zmieniono w tej nazwie "targowicę" na "plac". Co z tego jednak, skoro dla wszystkich lwowian i tak przez dwa stulecia pozostawał i pozostał placem Solskich - inaczej go nigdy nie nazywali. Co to znaczy siła przyzwyczajenia i przywiązania do tradycji... Nie jedyny to zresztą bynajmniej przykład podobnego tradycjonalizmu w lwowskim nazewnictwie.

Tradycjonalizm tradycjonalizmem, plac Solskich był jednak, niestety, zawsze - okropnie zaniedbany i wręcz obskurny. Znakomity gawędziarz o "dawnym i wczorajszym Lwowie" Franciszek Jaworski, nazwał ów plac bez osłonek "biednym, beznadziejnym, zapomnianym, w odwieczne błoto wkopanym, bezpańskim zaułkiem".

Powiedziane to zostało mocno i bezlitośnie, taki jednak był ów plac przez dziesiątki lat. Trochę się to zmieniło po zasklepieniu płynącej obok Pełtwi oraz potem, w dwudziestym już wieku, jednakże nie tak znowu wiele na lepsze. A jak ów nieszczęsny plac wyglądał w "naszych" latach trzydziestych?

Był wówczas powszechnie we Lwowie znanym i osławionym miejscem sprzedaży wszelkiej starzyzny. Można tu było nabyć za tzw. "psi pieniądz" dosłownie wszystko - od każdego rodzaju śrubki za marne kilka groszy, poprzez rozmaite, nieco tylko droższe, stare żelaziwo wszelkiego gatunku, typu i przeznaczenia, dziesiątki rodzajów oraz fasonów ubrań i butów męskich, damskich i dziecinnych o różnym stopniu znoszenia i zużycia, aż po również dziesiątki okazów kulturalnego towaru - obrazów najróżniejszej wartości - od straszliwych, przeraźliwie kolorowych kiczów, aż po niewątpliwie wartościowe dzieła wybitnych nieraz malarzy.

Handlujący obrazami z reguły nie miał zielonego pojęcia o ich rzeczywistej, artystycznej wartości. Wyceniał sprzedawany malunek według ustalonej przez siebie samego wartości... ramy danego obrazu. Rama bowiem, a nie ujęte w nią zamalowane płótno, była dlań rzeczywiście czymś konkretnym, dającym się wymiernie ocenić. Powiadano wtedy, przed dziesiątkami lat, we Lwowie, że na placu Solskich nieraz zakupiono wartościowe obrazy znanych malarzy zaledwie po trzy, a bywało, że nawet po dwa ówczesne złote... Z tym naturalnie, że handlarzowi zostawiano wspaniałą, suto wyzłoconą ramę takiego obrazu, która miała dla niego wartość co najmniej dziesięciu złotych...

I jeszcze ostatnia informacja o placu Solskich, po którym od dawna śladu już nie ma.

Wtedy, kiedy jeszcze plac ów istniał, znajdowało się na nim aż trzysta pięćdziesiąt budek i straganów z wszelką tandetą (i z cennymi czasem obrazami...). Pochodzenie tej tandety nie zawsze było znane, nikt jednak nigdy tego nie dochodził - ani klienci, ani policja. Ceny na różne sprzedawane tam artykuły były nie tyle umowne, ile najzupełniej dowolne. Gdy sprzedawca żądał za coś, na przykład, dziesięć złotych (bardzo duży pieniądz wówczas), można mu było proponować nawet złotówkę. Handlarz bynajmniej nie obrażał się i po tradycyjnym, zajadłym targowaniu, oddawał sprzedawany towar za... półtora złotego. Aż przyjemnie było tam handlować...

I następne jądro tego zadziwiającego, handlowego mikrokosmosu, jakim były sławetne „Krakidały” - plac Teodora. Od placu Solskich dzieliły go dosłownie kroki, leżał bowiem po przekątnej w stosunku do niego, między ulicami Pełtewną, Miodową, Starotandetną i Węglaną.

No, i do tego ta intrygująca nazwa placu... Co za Teodor, dlaczego właśnie Teodor?,  W spisie ulic przy popularnym planie Lwowa autorstwa W. Horbaya ów zagadkowy Teodor ma przed swoim imieniem zaszczytny kwalifikator... "święty”.

Tu właśnie, gdzie znajdował się ów plac, stała ongiś, w trzynastym jeszcze stuleciu, jedna z prawosławnych cerkwi pierwotnego, ruskiego, książęcego Lwowa - właśnie pod wezwaniem św. Teodora!

Centralny targ owoców oraz takiż targ drobiu nie były wszystkimi specjalnościami placu św. Teodora. Uzupełniała je najtańsza w całym Lwowie sprzedaż mięsa, którą prowadziło tu aż stu pięćdziesięciu rzeźników, a raczej tyleż ich żon. Kilogram wołowiny kosztował u nich zaledwie 50-60 groszy, czyli połowę tego, co za to samo płacono w śródmieściu, np. w hali targowej na placu Halickim. Na placu św. Teodora mięso było jednak oczywiście gorszego niż tam gatunku, no bo na”Krakidałach” jak tandeta, to tandeta... Dlatego też tutejszą, okazyjną sprzedaż mięsa wykorzystywała tylko kleparowska i zamarstynowska biedota.

Przeważnie zaś biedota katolicka, gdyż liczna w tej okolicy biedota żydowska miała do swej dyspozycji na tym placu kolejną jego handlową specjalizację, a swoją szczególną kulinarną okazję - targ rybny. Stoisk z różnymi rybami, głównie śledziami (dla uboższych) oraz karpiami i szczupakami (dla zamożniejszych) było tu dwadzieścia pięć.

W  lwowskich zbiorach ikonograficznych istnieje sporo autentycznych, przedwojennych, dokumentarnych fotografii, ilustrujących codzienne życie tego właśnie placu. Na jednej z nich widać szereg straganów z pieczywem, które też tu sprzedawano, dobrze na zdjęciu widocznej, miejscowej biedocie oraz zamiejscowym wiejskim babom z charakterystycznymi tobołami w białych płachtach na plecach. Na pierwszym planie fotografii typowy lwowski batiar-gazeciarz usiłuje sprzedać tu swoje gazety.

Na innym zdjęciu dwie stare, handlujące rybami Żydówki zachwalają swój towar szabasowy, wyciągany przez nie rękami wprost z wielkich beczek. Na następnej fotografii grupka już z samego swego wyglądu podejrzanych osobników obstąpiła kręgiem niewielki stolik - z pewnością odchodzi tutaj popularna hazardowa gra w "trzy karty".    

http://www.lwow.com.pl/rocznik/92/krakidaly.html

Gdy na "Krakidały"  przyjeżdżał, najpewniej hrabia, to wokół niego talmudystów nie zoczyłem. Kręcili się zaś w "krawatkach", dostojnie ubrani osobnicy mówiący poprawną polszczyzną, załatwiając swoje geszefty, a to złoto 21 karat, jak Boga kocham prosto ze Stambułu, a to pierścionek z brylantem 3,5 karata blauweis do odebrania za połowę ceny, prosto z Wiesbaden, możesz pan sprawdzić u Rosenkrantza na rogu Legionów, na co prawie sicher usłyszał: Moniek ty mi nie idź psuć interesu, od razu Moniek znikał, pojawiał się inny osobnik też w „krawatce”, pachnący na odległość perfumami, bo kto wie czy hrabia nie był antysemitnik.

Na „Krakidałach” poza oszustami  gier w „kolorki” i  w „trzy karty”, pojawiali się osobnicy „lutujący garnki”.

Ale nie ci, którzy wałęsali się po podwórkach lwowskich kamienic z zawołaniem „garki lutuuu”, ale w zupełnie inny sposób oferujący swoje usługi:

Stał taki osobnik przy składanym stoliku ze stosem garnków i reklamował preparat:

„…jak państwa tu informuje, sam sobie na miejscu dziuruję, a potem lutuje. Bez kolbum, bez kwasum, bez  żadnegom ambarasum lutujemy naszym preparatum. Każda kucharka może być blacharka od swojego garka.

Jak państwa tu informuje – odejdź gówniarzu bo cie opluje. Niech sobie tylko marynarke dopne – odejdź gówniarzu bo cie w dupe kopne. I w ten sposób znajdowały się nie tylko kucharki do nabycia „preparatum”.

Na ulicy Legionów przed bramą pasażu Hellera stał osbnik sprzedający długie białe "rozciągliwe" kalesony "firmy profesora Jegiera".

A reklamował je tak, rzekomo rozciągając umiejętnie nogawki:

"Profesor Jegier"! "Profesor Jegier"!!! Ochrypłym głosem.

Stał tak do końca września 1939 roku. Ten akurat nie był "myszygene"(wariat), bo gacie szły jak kolorowe pocztówki na Krakidałach po 20 gr.z brodatym Żydem, po którego lewej ręce stał ryczący lew, a po prawej ogień pożaru z napisem po jidysz - "Nysz ta hir, nysz ta hir", co znaczy "ani tędy, ani tędy"

Po wkroczeniu "ruskich"do Lwowa na Krajidałach mozna było za jidyny 1 złoty kupić "nowy zegarek". Sprzedawców zawsze było dwóch, jeden dawał "ruskiemu" do ręki zegarek, a drugi mu do ucha cykal "cyk", "cyk". I "nowe zegarki" - same cyferblaty, bez werków, szły jak woda.

Na „”Krakidałach” spotkać można było całą „śmietankę” lwowskich „myszygene kopf” w osobach:

„LOLO WARIAT” - nostalgiczny , niechlujny osobnik, jednakowo "wywatowany" w zimie i w lecie, wyglądem wzbudzający ogólną sensację.

„WARSZAWA – WAWA” - gentelman w batiarskim kaszkiecie - proponujący napotkanym przechodniom podróż z Parku Kościuszki (Ogrodu Jezuickiego)we Lwowie do Warszawy. Bez względu na decyzję"podróżnego" "ruszał" truchtem naśladując lokomotywę parową - "warszawa wawa, warszawa wawa" - powtarzał rytmicznie. Dzieci oczywiście za nim biegały, a jakże, łącznie ze mną i z Adamem Macedońskim Kustoszem Pamięci Narodowej, współtwórcą krakowskiego słynnego "Przekroju",

„PROFESOR JEGIER” opisany powyżej - stał niezmiennie w wylocie bramy przy ul. Legionów w zapomnianym już dzisiaj pasażu Hellera, od rana do wieczora . Wykrzywiał śmiesznie usta wołając: profesor Jegier, profesor Jegier, reklamując kalesony jegierowskie, równocześnie rozciągając rzekomo elastyczne nogawki śnieżno białych kalesonów. Ten akurat chyba nie był stuknięty, interes mu szedł jak się patrzy. Trwał do września 1939 roku.

„ŁUCYK” – uzdrowiciel, szarlatan ubrany w długą szatę przystrojoną mosiężnymi gwiazdami i kołami, z wężem grzechotnikiem w zarękawku. Sprzedawał pigułki na wszystko, własnego wyrobu.

„BARONEK” - zubożały baron, hulaka, trochę pomylony, żyjący z jałmużny. Wystawał pod hotelem George'a i przemawiał po francusku. Podobno językiem literackim.

„DOKTOR” - stojący zawsze na placu Gołuchowskich, przemawiający do siebie po żydowsku i niemiecku.

„PROFESOR” lub „FILOZOF” - poeta, piszący na zamówienie okolicznościowe wiersze, stał z książką w ręku, zwykle przy ul. Wałowej i deklamował łacińskie wiersze, lub młodzieży szkolnej odrabiał zadania z łaciny .

„DURNY IGNAŚ” - grywał na skrzypkach pod murem kamienicy na rogu ul. Kurkowej i Czarnieckiego. Zaczepiany przez batiarów okrzykiem: "Ignaś Zośka cię nie kocha". Wołał za nimi w złości: "Idź ty beńkart magistracki!". Wykrzyknik ten stał się popularnym, potocznym zwrotem lwowian, wyrażającym zniecierpliwienie .

„BEN HUR” - albo „BUGAJ” - na poły oryginał , na poły pomyleniec, który wyśpiewywał w kółko: „buwajty  zdorowa,  moja  zołoteńka".

„DODIO” - dziwak, emeryt z górnego Łyczakowa, chodził w czarnej kapocie z pasją zdzierał afisze z murów, którymi wypychał kieszenie.

„ALTESZIKER ” / stary pijak / - Żyd, szewc i pijak, tańczący po ulicach.

„DURNY JASIU” - syn przekupki z rynku. Śmiano się z jego powiedzonek: "ni kupujci  barszczu u mojij mamy, bo si tam szczur utopił".

"ŚLEPA MIŃCIU" - siadywała na składanym stołeczku na Wałach Hetmańskich pod pomnikiem Sobieskiego przygrywała na harmonii i śpiewała ówczesne szlagiery np. "Śliczny gwóździki", "Pienkny  tulipani". Zaczepiana przez uliczników wołała za nimi: "ty miglanc”!

Czy na „Krakidałach” sprzedawano kolorowe widokówki? Jakże by nie?

 Stałe swoje miejsce miał Żyd z długą siwą brodą w stroju ortodoksyjnym z najbardziej interesującą widokówką przedstawiającą brodatego Żyda talmudystę na planie środkowym, mającego z lewej ryczącego lwa, z prawej zaś pożar. Napis pod widokówką brzmiał:

„Nysz ta hir, nysz ta hi” ( ani tędy, ani tędy).

Czy grałem w „trzy karty” na „Krakidałach”? Oczywiście że nie. Można było natychmiast wszystko przegrać przy przesuwaniu znakowanych kart, a w razie wygranej prowadzący zwijał stolik z okrzykiem „policja”! I znikał. Grałem natomiast na „Krakidałach” w „kolorki”, ("białe" wygrywa , "czerwone" przegrywa).  Bardzo mi się ta gra podobała, chociaż grając nigdy nic nie wygrywałem. Tajemnica? Zapewne nie. „Kolorki” składały się ze stołu na którym w szachownicę pomalowano na kilka kolorów – czerwony, czarny, niebieski, biały etc. Grający jak w Monte Carlo kładli na odpowiedni kolor bilon lub banknoty, „krupier” kręcił mechanizmem obrotowym z kulką, która zatrzymywała się na jakimś kolorze, równocześnie informując - „białe wygrywa – czerwone przegrywa”. „Dowcip” polegał na tym, że na „białym” kulka nigdy się nie zatrzymywała, obsługując wszystkie inne kolory. Gdy kulka zatrzymała się na przykład na kolorze   czarnym to  nic z tego nie wynikało, chociaż kolor czarny był obstawiony. Po zgarnięciu  pieniędzy przez krupiera reklamacje były kwitowane – „białe wygrywa – czerwone przegrywa”. Grający się zmieniali, gapiów przybywało, krupierzy pracowali na zmianę i „leciało”. Gdy ktoś za bardzo się upierał to mógł w tłumie gapiów jeszcze „zafasować” w „fackę”. I tyle.

Jerzy Janicki miał obserwacje własne:

- Co dusza zapragni, co oku zubaczy, co uchu usłyszy, co reńka dotkni – wszystku co tu na stoli leży, co sobie kto wybierzy, do wyboruuu, do kuloruuu – jedna cena! Tylku dżyszaj! Tylku dżyszaj! Babraj, babraj, wybiraj, szukaj i gmyraj. Wielga synzacja, bankrutacja! Fabrykant zbankrutrował, kupiec zwariował. Komu nie trza! Komu nie trza, komu nie trzaa! Baabraj, wybiraaj! Gwałtu, ludzi! Co sze dżeji? Z wszystkich kupców krew sze lei!

- Kamyczki…Zapalniczki… Kamyczki du zapalniczki…proszy, proszy.

- Słodka jak mniód, zimna jak lód! Taaaka halba za pińć groszy. Zimna, winna, dobra za pińć! Zimna ludownia cytrynowaaa!

- Cały komplit najnowszych piusenyk  kaberetowych, jaki słyszyci  przez radioaparaty i płyty gramufunowy – za jidyny dwadzieścia groszy! :

„Czy ty mnie kochasz”?

„Już nigdy”!

„Dzie twoi sercy”?

„W malentkij cichyj tyj kawiarency…”

„Czy Anna je panna”?,

 „Dwanaści godzin i z innum codziń”,

„Mała kubitku czy wiesz”,

„Już taki jezdym zimny drań”,

„Czy Lucyna to dziewczyna”?,

 „Dla pani wszystku”… cały tyn komplit za jidyny dwadzieścia groszy! Tylko dwadzieścia groszy!!!

- Hyginiczna wata pana duchtora Brunsa ! Tylko dziesińć groszy ! Wazylina amerykańska, hyginiczna wata pana duchtora Brunsa – dziesińć groszy.

- Wiszadła, menski, damski i dziecinny !

- Najnowszy książki powieściowy do czytania ! Bajki ! Bajeczki dla syńcia, dla córeczki! Każda jedna sztuka tylko dziesińć groszy!

- Ludzi, ludzi! Hyginiczny trykut duktora Jegiera! Bankrucki towar!  Utwórzci oczy, ludzi! Łapaj! Łapaj za jedyn złoty! Hyginiczny trykut za jedyn złoty.

- Francuski pachnioncy kadzidłu paryski! Waniliowy paski du kadzenia pukoi i salony! Jednym paskim możesz kadzić cały pomieszkani! Za jedny pińć groszy!

- Chto ma życzeni nabyć nasz uniwersalny aparat? Państwu mogu zara si przykonać. Każdego udowodnim, każdemu przekonam! Nasz aparat oszczy noży, nużyczki, sikiery i dżagany, służy jako wykałaczka du zemby, du uszy, du nosy! Warszaska nowuść! Tylko dla reklamy – za jidyny jeden złoty! Służy jako aparat du manicury i du pedicury! Do lipieni pierogi tyż. Du bicia! I robi przyjemny zapach w pukoju! I sztuczny śnig! Ruzwysela kużdy jedno towarzystwu! Warszaska nowość! Uniwersalny aparacik! Dzieci – na buk! Tylku za jeden jidyny złoty!

Według Jerzego Janickiego tekst ów nagrała na Krakidałach w latach trzydziestych  w oryginalnym wykonaniu audycja Radia Lwów „Wesoła Lwowska Fala”.

Nieco więc informacji historycznych o tej audycji Radia Lwów:

W posłowiu do reprintowego wydania radiowych dialogów Szczepka i Tońka Jerzy Janicki zapewniał:

„Żadna „Isaura”, żadni „Matysiakowie” i żaden „Dom” nie wymiatał tak ulic w niedzielne wieczory, jak udawało się to „Wesołej Lwowskiej Fali”. Co tydzień o dziewiątej wieczorem we wszystkie niedziele, ówczesne superheterodyny, wszystkie „Philipsy" i „Telefunkeny" i wszystkie grające jeszcze tu i ówdzie za pomocą akumulatorów i anodówek „Daimon" aparaty radiowe, nastawione były na falę średnią o długości 385,1 metra, którą arendowało w eterze „Polskie Radio Lwów".

Z obserwacji własnych z emitowania tej audycji Radia Lwów:

W naszym „pomieszkaniu” przy ul. Jagiellońskiej 4 we Lwowie w niedzielny lwowski wieczór zalegała cisza. Zapraszałem moich kolegów – Jurka Bognera, Wiktora Finstera, i „duchtora” Leszka Allerhanda. Dwaj pierwsi zginęli w getcie lwowskim, uratowany Leszek Allerhand – sławny „dochtur” medycyny wnuk prof. Maurycego Allerhanda,mieszka w Zakopanem – będzie o nim cała seria w następnych numerach KSI.

Stasia – nasza młoda piękna gosposia przestawała się całować z synem dozorcy Józkiem, mama podstawiała tacie wzmocnioną „bongu” herbatkę, słodkim głosem oznajmiając -  pij herbatkę, nie zaszkodzi ci. Przychodzili sąsiedzi państwo Feinerowie z piękną córeczką Rutką o dużych czarnych oczach i kręconych kruczo-czarnych włoskach. Ruteczka oglądając akwarium ze złotymi rybkami zapytała się raz mojej mamy: „Ta proszy panium, ta czy te rybi, to rybi czy wielorybi”? 

Obrazek naszej  jadalni był zwykle taki:

Tata w fotelu z  herbatką z bongu, mama z pieskiem na kolanach, czasami z Ruteczką, Stasia przy Józku trzymając się za ręce, ja z kotkiem na kolanach, a moi trzej koledzy od czasu do czasu mruczeli: cichooo!

Ruteczka Feiner z rodzicami zginęła w lwowskim getcie.

Stanisław Machowski w książce „Bernardyński mijam plac" wyraża taką opinię:

Lwowskiego bałaku i lwowskich piosenek słuchała cała Polska w słynnych audycjach lwowskiej rozgłośni Polskiego Radia "Wesoła Lwowska Fala" Wiktora Budzyńskiego'

Na Szczepka i Tońka, na całą rodzinę „Wesołej Lwowskiej Fali”, czekały co tydzień miliony radiosłuchaczy. To była najpopularniejsza polska audycja!

Z obu publikacji „Ossolineum", a przede wszystkim z książki — Witolda Szolgini „Na Wesołej Lwowskiej Fali", dowiadujemy się bardzo wiele o twórcach tej audycji, o niej samej i źródłach jej popularności. Niestety, potwierdzeniem, że sława ta była w pełni zasłużona jest tylko kilkanaście dialogów Szczepka i Tońka z pierwszego okresu istnienia Fali, wydanych drukiem we Lwowie w 1934 roku.

Większość z nich przypomniał S. Machowski. W. Szolginia natomiast przedrukowując je w komplecie w swojej książce, wzbogacił ten zbiór o kilka dalszych rozmówek odnalezionych w różnych przedwojennych gazetach oraz o dalszych kilkanaście, ale już z czasu wojny i wyłącznie  estradowej a nie radiowej działalności Szczepka i Tońka, czyli Kazimierza Wajdy i Henryka Vogelfängera.

W żadnej z tych trzech książeczek nie ma natomiast innych skeczów, piosenek i kupletów składających się na audycje „Wesołej Lwowskiej Fali”. Dlaczego? Rzecz wyjaśnia S. Machowski:

w „Wesołej Lwowskiej Fali” występowali Mieczysław Monderer i Adolf Fleischer. Tworzyli nieodłączną parę i podobnie jak Szczepko i Tońko poruszali w swoich rozmowach różne codzienne sprawy, tyle, że ich dialogi oparte były na żydowskich szmoncesach. Nazywali się w tych audycjach Aprikozenkranz i Untenbaum(Mieczysław Monderer i Adolf Fleischer) I jeżeli wiele dialogów Szczepka i Tońka zachowało się, bo wyszły przed wojną w druku, a także nagrano je na płytach, to rozmówki Aprikozenkranza z Untenbaumem przeszły w zapomnienie...

Reszta materiałów po prostu zaginęła, przepadła. W. Szolginia — jak wynika z jego książki — zadał sobie ogromnie dużo trudu, aby zebrać co tylko możliwe po słynnej lwowskiej audycji i ludziach z nią związanych. Wysiłek ten zaowocował odnalezionymi zdjęciami, afiszami imprez z udziałem „Wesołej Lwowskiej  Fali”, programami i paroma dialogami Szczepka i Tońka wydrukowanymi w ówczesnych gazetach lub nagranymi na archaicznej płycie.

Są jeszcze wspomnienia  słuchaczy, ale po innych tekstach wykorzystanych w audycji ani śladu.

A jednak — na szczęście — nie wszystko przepadło i poszło w zapomnienie. Oto okazało się, że mieszkający od 1945 roku w Opolu p. Marian Gocki, lwowianin, wśród pamiątek zachowanych z rodzinnego miasta, przez kilkadziesiąt lat przechowywał grubą księgę — oprawiony zbiór maszynopisów z tekstami, a także z nutami (!)” Wesołej Lwowskiej Fali”. Księga ta uratowana została przed zniszczeniem we wrześniu 1939 roku, kiedy budynek lwowskiej rozgłośni przy ulicy Batorego 6 zajęli Niemcy i opróżniano go ze wszystkiego, co w nim pozostało po Polskim Radiu. Przez całą wojnę księga spoczywała w schowku w piwnicy, potem — już w Opolu — też się nią nikomu nie chwalono. Dopiero niedawno p. Marian Gocki ujawnił swój skarb, będący w moim posiadaniu z nutami!!!

Ów skarb otrzymałem kilka dni temu w kserokopiach (październik 2017 rok) od rabina częstochowskiego  Janusza Baranowskiego.

A jest to rzeczywiście skarb. Skarb polskiej radiofonii i kultury. Księga liczy 415 ponumerowanych kart i zawiera niemal kompletne scenariusze 24 audycji „Wesołej Lwowskiej Fali”, oznaczonych numerami od 76 do 100 (nr 99 jest powtórzeniem audycji nr 80) i emitowanych w okresie od 28 października 1934 do 28 kwietnia 1935. Jest to więc wprawdzie tylko fragment ogromnego dorobku „Wesołej Lwowskiej Fali”, ale przecież daje on obraz tej audycji, jej tematyki, charakteru, klimatu i poziomu literackiego i artystycznego.

Materiały te mają ten dodatkowy walor, że opatrzone są odręcznymi poprawkami autorów i uwagami reżyserskimi, dopiskami i skreśleniami. Tchną autentyzmem. Nie ulega wątpliwości, że były to robocze scenariusze, oprawione później dla celów dokumentacyjnych i archiwalnych.

Na pewno było takich tomów więcej — zachował się, a w każdym razie odkryty został, ten jeden. Być może na razie ten jeden.

Niezwykle cennym wzbogaceniem zbioru jest włączony do scenariusza jubileuszowej setnej Fali „materiał dla prasy", w którym czytamy: „ 100 „Wesołych Lwowskich Fal”, w tym 8 tak zwanych „Wesołych Niedziel Lwowskich”, z których pierwsza zrealizowana została w dniu 23 października 1932 r. „Wesołe Niedziele” trwały 6 do 7 godzin, zapełniając popołudnia i wieczory niedzielne.

Odbywały się raz na miesiąc. Od 16 lipca 1933 roku  rozgłośnia lwowska Polskiego Radia nadawała zreformowaną audycję niedzielną pt. „Na Wesołej Lwowskiej Fali", która nadawana była raz w tygodniu na wszystkie stacje Polskiego Radia, zmieniając tylko czas trwania i pory nadawań. Realizowana była prawie bez przerw do setnej Fali — "28 kwietnia 1935."

Oczywiście na tym żywot audycji się nie skończył, bo trwała ona jeszcze na antenie — chociaż z przerwami i perturbacjami, o których szczegółowo informuje w swojej książce W. Szolginia — przez ponad cztery lata. Ostatecznie wyemitowano 187 tych audycji.

„Wesoła Lwowska Fala”, zgodnie z nazwą, przede wszystkim bawiła, ale nadano szereg Fal — czytamy we wspomnianej notatce dla prasy — o charakterze społecznym i propagandowym, m. in.: Falę poświęconą idei kolonii polskich, Falę morską, Falę kaszubską, gdyńską, Falę poświęconą żołnierzom KOP-u, Falę leśniczą, Falę górską, Falę z okazji Pożyczki Narodowej, Falę poświęconą Dniu Oszczędności, Falę na święto Warszawy, Falę lotniczą z okazji Challenge'u 1934, Falę strzelecką, Falę żołnierską, Falę okolicznościową na dzień 11 listopada 1934, Falę Marszałkowską, Falę powodziową (dochód przeznaczono w całości na powodzian)...

Rosnąca popularność audycji spowodowała, że musiała ona — pod naciskiem radiosłuchaczy — wyjść ze studia także na estrady.

„W imprezach zewnętrznych — piszą autorzy informacji dla ówczesnej prasy — „Wesoła Lwowska Fala” dała szereg przedstawień w maju 1934 roku w Teatrze Nowości i w Teatrze Wielkim we Lwowie, grając bez przerwy przez dwa tygodnie. Poza tym dokonano szeregu objazdów, bądź to indywidualnych, bądź zbiorowych. Zaliczyć należy do nich występy w Lublinie, Stanisławowie, Przemyślu, Stryju, Borysławiu, Drohobyczu, Jarosławiu oraz występ grupy osób na święcie 1 Pułku Szwoleżerów w Warszawie w grudniu 1934

W objazdach indywidualnych podkreślić należy intensywny udział Szczepka i Tońka w imprezach, zupełnie bezinteresowny, poświęcony w całości celom charytatywnym.

Henryk Vogelfänger i Kazimierz Wajda nieśli ofiarną pomoc powodzianom, biorąc m. in. udział w Monstre - Koncercie zorganizowanym pod protektoratem p. Prezydentowej Mościckiej w Warszawie oraz w podobnej imprezie w Truskawcu pod protektoratem gen. Tokarzewskiego i z udziałem także  Mieczysława Monderera, Adolfa Fleischera i innych.

Poza tym udział Szczepka i Tońka przyczynił się w wysokiej mierze do poparcia szlachetnej akcji budowy Muzeum Narodowego w Krakowie, przynosząc — dzięki ich bezinteresownemu uczestnictwu — kilka tysięcy złotych kasie Komitetu.

Ci sami członkowie Wesołej Fali, z udziałem grupy koleżanek i kolegów, wystąpili z dużym powodzeniem w Lodzi (na rzecz „Łódzkiej Rodziny Radiowej”), w Poznaniu, Katowicach, Gdyni i w wielu innych miastach. Echa tych wizyt słychać z zachowanych scenariuszy.

Twórcą i w ogóle najważniejszą postacią „Wesołej Lwowskiej Fali” był Wiktor Budzyński — autor zdecydowanej większości tekstów, reżyser, kierownik artystyczny i wykonawca audycji. Ma rację Jerzy Janicki stwierdzając, że Budzyński pisał „jak automat".

Oto dowód zaczerpnięty ze wspomnianej jubileuszowej informacji dla prasy:

„Ciekawie przedstawia się autorski udział głównego dostawcy tekstów — Juliusza Tota (pseudonim Wiktora  Budzyńskiego). Od dnia 23 października 1932 do chwili obecnej (to jest wciągu 2,5 roku ) ma autor w zrealizowanych tekach Wesołej Lwowskiej Fali: 160 skeczów i grotesek; 296 piosenek (nie licząc drobnych kupletów); 85 dialogów Aprikozenkranza i Untenbauma; 5 komedii muzycznych, a to: „Proces o piosenkę" (współautor Emanuel Schlechter ), „Historia z chorągwią", „Z tysiąca i jednej grandy", „Kompromitujemy szybko i tanio" oraz „2365 zł i 99 gr dziennie".

„…W innych działach udział tego autora zaznacza się następująco: w dziale dziecinnym — 18 wesołych audycji dla dzieci; 3 słuchowiska dla dzieci; 2 operetki dla dzieci. Ponadto 5 wesołych audycji dla żołnierzy pisanych na zamówienie Wojskowego Instytutu Naukowo-Oświatowego.

W dziale audycji lekkich, muzycznych wspomnieć należy 3 audycje, które zyskały sobie wyjątkowe powodzenie u radiosłuchaczy — również pióra Wiktora Budzyńskiego — a to: „Bumel we Lwowie" (z muzyką Eplera), „Rapsodia Lwowska" (muzyka Seredyńskiego) i „Orkiestra się spóźniła…”.

„…Tego typu audycji ma autor zrealizowanych około 15. Jako reżyser stacji Wiktor Budzyński wyreżyserował 109 słuchowisk...Nie wiadomo co bardziej podziwiać — talent, pracowitość... Tu trzeba dodać, że Wesoła Lwowska Fala, jak ogromna większość ówczesnych audycji radiowych, emitowana była „na żywo", co wymagało szczególnie starannego ich przygotowania. W programie setnej Fali znalazł się felieton jej kierownika artystycznego, odkrywający przed słuchaczami kulisy audycji:

„…Niedziela. Godzina 20.45. Studio, jedna mała lampka. Pusto. Mikrofon zakryty pokrowcem. Nastrój jak w barze nocnym przed przyjściem pierwszej fordanserki. Godzina 20.47. Dzwonek. Woźny świeci światła, zapuszcza rolety w oknach, zdejmuje z mikrofonu pokrowiec.

Godzina 20.50. Rzut oka reżysera na studio, krótka konferencja z inspicjentem artystycznym: gong bliżej, dzwonek na oknie, szklanka, dwie łyżeczki, sprawdzić baterię w dzwonku... Godzina 21. Schodzą się wykonawcy. Krótkie powitanie i każdy zagłębia się w scenariuszu czytając jeszcze raz, na wszelki wypadek — żeby się nie sypnąć. Ktoś przegrywa z akompaniatorem niejasną partię tekstu muzycznego.

Gwar się wzmaga. Jest w tym coś z tak dobrze znanego strojenia instrumentów orkiestry operowej przed uwerturą. Nastrój potęguje się z minuty na minutę, sami nie wiemy, że oblicza nam płoną, oczy szklą się dziwnie... Ktoś łyka trochę wody ze szklanki skrzętnie przygotowanej przez inspicjenta do efektów akustycznych. Oczywiście — awantura z inspicjentem... Rzut oka na zegarek. Reżyser zamienia kilka słów z dyżurnym technikiem w amplifikatorni. „Warszawa kończy odczyt...!" — słyszymy. Uwaga: jedziemy! Sygnał stacji w głośniku, zapowiedź spikera, zielone światło, czerwone światło i lampka.- „Cisza — mikrofony czynne". Ktoś się jeszcze żegna znakiem krzyża...

Z wielkiej ciszy rodzi się, najpierw powoli, potem coraz rytmiczniej, coraz śmielej, audycja. Mam czasem w studio wrażenie, że to rusza wielka lokomotywa, która — nabrzmiała parą — oczekuje tylko znaku by ruszyć rytmicznie i rozwinąwszy maksymalną szybkość opaść w bezwładzie niepewności po godzinnym biegu. Na zdjęciach, które państwo widujecie, wykonawcy Fali uśmiechają się. Nie wierzcie tym zdjęciom! Nie przesadzę stwierdzając, iż przez trzy lata mojej tu pracy, nie widziałem po skończonej audycji jednej uśmiechniętej twarzy. Wszyscy bez wyjątku wykonawcy, wśród których nie brak najwybitniejszych aktorek i aktorów teatralnych oraz popularnych figur z Wesołej Fali, wychodzą ze studia... smutni. Czemu?

Odpowiedź prosta: zmęczenie i brak natychmiastowego potwierdzenia rezultatów wyczynu dokonanego w absolutnej ciszy, w obecności widowni tak olbrzymiej, a tak... cichej. Nikt, nawet ulubieniec słuchaczy nie wie wychodząc ze studia jak było?

Stąd to powszechne pytanie. Jak było? — nudzą kolegę technika. Jak było? — pytają w poczekalni przygodnych słuchaczy. Pytają woźnego, a nawet dziadzia — poczciwego cerbera kamienicy nr 6 przy ulicy Batorego.

Poniedziałek. Pierwsze echa. Pierwsze listy — jeden, dwa, pięć, sześć. Wykonawcy telefonują, dowiadują się... Ten przynosi recenzję z ogniska domowego, inny z biura, ten znów z kawiarni.

Wtorek. Listy płyną w tempie przyspieszonym. To, co dla jednego stanowi flaki z miodem, dla innego jest cudowne. I na odwrót. Karuzela zdań, życzliwej krytyki, żądań, pretensji, przepowiedni, pochwał, gróźb (!), ofert, lukrowanych wierszyków, złośliwych uwag, słusznych spostrzeżeń i niesłusznych wymagań.

Środa, sześćdziesiąt listów. Wielka radość. Oto rodacy Sokoli z francuskiego Sedanu przesyłają nam pozdrowienia i słowa podzięki. Odezwała się nawet Syria. Ktoś pisze z Finlandii, ktoś dobrze bawi się ze Szczepkiem i Tońkiem w... Argenteuil, ktoś zakłada „Towarzystwo Miłośników Wesołej Fali” na Śląsku i takie same w Poznańskiem. A my tymczasem pracujemy już na pełny gaz nad nową audycją.

Niedziela za trzy dni...

Czwartek. Próba czytana. To dobre — to nie. Zespół czuje, wie co „chwyci". Ale co można wiedzieć na pewno? Dyskusja w studiu, potem jeszcze na ulicy...

Piątek. Próba mikrofonowa. Tekst powtórnie czytany traci bez wątpienia na blasku, ginie pierwsze wrażenie z próby czytanej.

Następuje ustawianie wykonawców w drodze kontroli głośnikowej i uwag mikrofonowych. Powolne, żmudne wybijanie trasy pod niedzielny bieg machiny...

Sobota. Generalna próba mikrofonowa. Reżyser wewnątrz studia nadaje rytm i tempo audycji. Miejsce reżysera przy głośniku kontrolnym zajmuje dyrektor programowy stacji, udzielający reżyserowi i wykonawcom cennych uwag mikrofonowych. Krytyka męska, żywa, ale obiektywna. Chodzi o to, aby audycja była najlepsza. Zmiany, skreślenia... Powtórka. A potem, zwykle o późnej już nocy, „do jutra!"

Niedziela. 20,47. Dzwonek. Woźny świeci światła, zapuszcza rolety, zdejmuje pokrowiec z mikrofonu..."

Padło tu już kilka nazwisk twórców i wykonawców Fali: Budzyński, Vogelfänger, Wajda, Monderer, Fleischer.

Niemal pełny skład zespołu poznajemy ze scenariusza z 17 marca 1935 roku, opatrzonego takim oto pełnym tytułem:

„Wesoła Lwowska Fala” — Siwemu Panu; wesoła audycja w przeddzień Imienin poświęcona Czcigodnemu Solenizantowi Panu Marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu".

Właśnie w tym programie udział wziął prawie cały zespół Fali czyli — poza już wymienionymi: Teodozja Lisiewicz, Włada Majewska (zwaną lwowskim słowikiem, a także wesołą lwówką), Ewa Stojowska, Love Short, Stefania Zielińska, Teodor Akrzyński, Czesław Halski, Alfred Kowalski, Mikołaj Orski i Józef Wieszczek (niezrównany imitator zwierząt) oraz zespół muzyczny Wesoła Piątka w składzie: Irena Lipczyńska, Zbigniew Lipczyński (szef zespołu), Tadeusz Jasłowski, Władysław Seidler, Stanisław Zych i Jan Romanowski.

Z „żelaznej" ekipy Wesołej Fali zabrakło w tej audycji aktora i poety — Wilhelma Korabiowskiego, odtwórcy postaci „radcy" Strońcia.

Nie wystąpili w niej także Ignacy (W. Szolginia podaje Izydor) Dąb i Stanisław Estecz — również należący do czołówki Fali. Rzadziej natomiast angażowani byli: Jadwiga Bronikowska, Eugenia Kwiatkowska, Janina Dalkówna, Olga Wróblewska-Ustupska (wspomagająca Falę także piórem), Marian Bielecki, Filip Ende, Józef Steiner, Kazimierz Ostrowski, Józef Zubik i Zygmunt Wilczkowski.

Ci najbardziej aktywni zasłużyli sobie na miejsce w specjalnym prologu (pióra, wiadomo, Wiktora Budzyńskiego) jubileuszowej setnej Wesołej Fali:

"Czy wolno? Tu Lwów!

Panowie i panie —

Pozwólcie mi, że dziś na powitanie

O nich opowiem wam; O zespole mojej Fali,

Byście wszystkich spamiętali,

Kto jak robi, no i co —

Skoro Fal już mamy sto!

Kobieta zmienną jest,

Lecz nasze panie

Są wciąż niezmienne

I jak malowanie: Dozia Lisiewicz, Włada Majewska,

Ewa Stojowska, Zielińska Stefa i Love Short.

Takich pięć! Takich pięć —

Do kobiet tracisz chęć.

Cicho, sza! Cicho, sza, bo któraś mi po głowie da!

A teraz powiem wam: jak płeć odmienna lśni zaletami...

I to, co może dawno już wy wiecie sami —

Ja przedstawię i wytłumaczę:

Szczepko, Tońko i... śmiech.

To nowy herb Lwiego Grodu.

Na cześć słów tych trzech

Każ dać tu starego miodu.

A po miodzie wina dzban,

Potem gąsiorek małmazji.

Pije Pani, pije Pan —

Na zdrowie lwowskiej fantazji.

No, a potem — Wilhelm Korabiowski

Będzie mówił. Raz jako Stępowski,

Jako Flip, Flap, Rango lub King-Kong,

Choć ma tylko dwoje rąk.

Korabiowski — kim on jest?

On jest poetą! A co robi!

Pisze. A z czego żyje? Ha! Żyje!

Jest też u nas takie zwierzę,

Co ma sławę już w eterze.

Szczeka, pieje, ryczy — och!

Wieszczek Józio — vel Babcioch.

Estecz, Estecz über alles

Wyjątkowo jest też w Fali,

Choć inżynier-rolnik jest

I ma owczy gest.

Dźwigał krzesła i kanapy,

Jodynował sobie łapy

Objazdowy włócząc tren

Nasz inspicjent — Kazio N.

Jest Ignac Dąb. Dech ma jak miech,

Jak dmuchnie fest patrz się — czyś... jest.

Jak gwizdnie raz, to z tobą pas!

Jak dmuchnie dwa, to cicho, sza!

Untenbaum i Aprikozenkranz

Wiodą w Fali elfentanz

I satyry ostrzą miecze,

Nic spod tego nie uciecze.

Wschodni dialog, więc — na wschód

Wciąż pointy idzie trud.

Na Zachodzie jest Kiepura,

a tu może wskóra

dialog nasz.

Panowie i panie!

Ach, wciąż wzbudzać śmiech

To bardzo trudne jest zadanie.

Troski są, troski szybko miną —

śmiej się więc dzisiaj, śmiej,

A długi — niech zginą.

Bośmy ludźmi też z krwi i ciała —

I też weksle nam natura dała.

lecz, gdy przymkniecie oczy...

Co was to obchodzi,

Tym bardziej jeśli Czesio Halski zagra wam.

A może Schutz lub Gabel tango swe urodzi

I z „Piątką" Zbyszek zaśpiewa wam.

Kiedy przymkniecie oczy"...

Teksty — oprócz niezmordowanego Wiktora Budzyńskiego oraz samoobsługujących się Szczepka i Tońka — dostarczali temu wciąż nie nasyconemu głodomorowi Wilhelm Korabiowski, Ryszard Redlich, Olga Wróblewska-Ustupska, Zbigniew Lipczyński i wielu jeszcze innych.

Ciekawostką jest zapewne częste radiofonizowanie utworów autorów rosyjskich, zwłaszcza Zoszczenki. Jeszcze dłuższa jest lista współpracujących z Falą kompozytorów, na której figurują między innymi: Alfred Schütz (późniejszy kompozytor „Czerwonych maków na Monte Cassino”), Juliusz Gabel, Zbigniew Lipczyński, Czesław Halski, Tadeusz Seredyński, Juliusz Krzemieński, Leon Haber, Marian Altenberg.

Wszystkim zainteresowanym bogatszą informacją o ludziach Wesołej Fali i ich późniejszymi losami, polecam lekturę wspomnianych tu już wielokrotnie publikacji, a szczególnie książki W. Szolgini, spełniającej w dużym stopniu życzenie Jerzego Janickiego o pokuszenie się na monograficzny ogląd niezwykłego zjawiska artystycznego, jakim była „Wesoła Lwowska Fala”. Walorem największym książeczki, którą oddaje Państwu opolska Oficyna Wydawnicza „AB", są natomiast oryginalne, nigdy i nigdzie dotąd nie publikowane teksty stanowiące literackie tworzywo Fali.

W przechowanej przez p. Mariana Gockiego księdze uratowano przed zatraceniem tylko półroczną działalność „Wesołej Lwowskiej Fali”. Mało, ale przecież za dużo, by zmieścić wszystko w jednej książce.

Z konieczności dokonano więc wyboru, a jeśli wybór, ujawnić trzeba jego kryteria. Pierwsze narzucił... autor większości odnalezionych materiałów — Wiktor Budzyński. Oczywiste jest, że przy tak ogromnej produkcji musiały zdarzać mu się obok utworów wspaniałych także zwyczajne braki, prawdopodobnie mniej zauważalne w publikacji radiowej, o jakości której decydowało nie tylko tworzywo, ale w nie mniejszym stopniu jego interpretacja i oprawa dźwiękowa. Kiedy jednak teraz mamy do czynienia tylko z tekstami, które bez reżyserskiej obróbki i przede wszystkim z odległości ponad 70 lat od ich powstania i sytuacji z jakiej wtedy wynikały trzeba sobie samemu „nadać", nie wszystkie wytrzymują tę próbę.

Przed ujawnieniem drugiego, bardziej subiektywnego kryterium, winien jestem dość istotną informację. Otóż w odróżnieniu od większości ukazujących się w ostatnich latach i miesiącach książek i innych publikacji o Lwowie i ze Lwowem związanych, autorami tej (w sensie wyboru utworów i redakcji) nie są lwowianie. Co więcej — nigdy nie słyszeliśmy ani jednej audycji „Wesołej Lwowskiej Fali”, a Tońka i Szczepka poznaliśmy „osobiście" nie dawno, kiedy telewizja wyemitowała wreszcie dwa filmy z ich udziałem. Z jednej więc strony jesteśmy w podjętym się zadaniu znacznie mniej kompetentni, ale z drugiej obca jest nam — godna zresztą największego szacunku — specyficzna lwowska nostalgia np. panów Janickiego, Machowskiego czy Szolgini. Ta niewątpliwa nasza wada pozwala nam jednak spojrzeć na Falę z większym dystansem i — jeśli można to tak określić — nie po lwowsku, a po polsku. Naszym celem jest więc w równym stopniu danie wzruszenia tym wszystkim, dla których Lwów to coś znacznie więcej aniżeli tylko punkt na mapie, co przekonanie tych z kolei, którzy nigdy we Lwowie nie byli, ani nie łączy ich z tym dumnym grodem rodzinna tradycja, a więc ogromnej większości dzisiejszych Polaków, że legendarny wprost sentyment lwowian do swojego miasta jest absolutnie uzasadniony.

Wybieraliśmy zatem skecze, obrazki radiowe, dialogi i piosenki mówiące najwięcej o Lwowie, o jego pełnych uroku mieszkańcach, o jego niepowtarzalnej atmosferze, a jednocześnie o Lwowie — jednym z polskich miast, różniącym się bardzo od Warszawy, Krakowa, Poznania czy Katowic, ale przecież stanowiącym z nimi jedną rodzinę.

Nie ukrywamy też kłopotu, jaki sprawiał nam lwowski bałak. Znawcom wiadomo, że nie ma jego ścisłych reguł w mowie, a o tym, że nie ma ich w pisowni przekonaliśmy się czytając maszynopisy z utworami bałakiem pisanymi. Ten sam wyraz, na przykład pieniądze, inaczej pisał W. Budzyński i inaczej autorzy Szczepka i Tońka;

ba — słynne Szczepkowe „durnowaty pomidor" spotykamy w ich tekstach jako: durnuwaty pomidor, durnowaty pumidor, durnuwaty pomidur, durnuwaty pumidur...

Często zresztą dialogi Tońka i Szczepka były pisane bałakiem tylko fragmentami, a transponowano je w całości na „język lwowski" dopiero przed mikrofonami. Staraliśmy się zatem, aby jednolitą pisownię miały te same wyrażenia chociażby w poszczególnych obrazkach.

I jeszcze coś. Z pewnością Państwo zauważą, że sporo zamieszczonych w książce utworów jest pod wieloma względami wciąż aktualnych. Jest tak dlatego, że bohaterami audycji „Wesołej Lwowskiej Fali” byliśmy (i jesteśmy) my — Polacy. Ci z połowy lat trzydziestych i z końca wieku. Chwała twórcom Fali, że potrafili sportretować nas tak sympatycznie i serdecznie. Dzięki lwowianom za to, że byli najlepszymi z najlepszych modelami. Ale wiadomo —ta co to wszysku, ta co to najlepszy, ta to tylko we Lwowi.

Redakcja "Kresowego Serwisu Informacyjnego"

Nie czytaliśmy książki oficyny opolskiej „AB”. Ale doprawdy warto było przekazać ich obiektywną opinię o wartości literackiej minionych audycji, ich spojrzenie na skarbnicę niepowtarzalnego lwowskiego humoru bałakowego.

A oto inny przekaz „z pierwszej ręki” – autentyczny:

Lwów 1934 nakładem Drukarni Urzędniczej, Lwów ul. Zielona 7 Skład Główny w Księgarni S.A Książnica Atlas we Lwowie „SZCZEPKO I TOŃKO DJALOGI RADIOWE Z „WESOŁEJ LWOWSKIEJ FALI” Z PRZEDMOWĄ JULIUSZA S. PETRY’EGO DYREKTORA PROGRAMU  ROZGŁOŚNI  LWOWSKIEJ POLSKIEGO RADJA” UKOCHANEMU NASZEMU MIASTU - AUTORZY

Fragment „W cyrku”:

Szczepku : Serwus Tońku! Co ty taki cienty na mni?

Tońko: Cienty ni cienty, ale nakrencony jezdym na ciebi syrdeczni. Sameś wczoraj poszed du cyrku i aniś pary z giemby ni puścił. Bałyś si żeby ja z tobu nie poszyd, abu co?

S: Tońciuniu! Ta gdzie jaby ci taki krzywdy  naumyślni  zrobił. Spotkałym si z Anielku i sy idym z nio popud renki  byz Karola Ludwika, aż tu ci  odrazu  taki setny plakat: żyj jak kawalyr kupi jedyn bilit – tu dama idzi za frajir. Jak ci to przeczytał – tu Anielka od razu kupiła jedyn bilit dla mni, a sama poszła rozumisz mi, za frajir. I to ci si tak o migim stału, ajns, cwaj, draj, ży ciebi ni było sposobność  złapać.

T: Nu bu ja zara myślał, że ty si nigdy moży wstydzisz  za takiego kulegi wzglendym  moi pudarty spodni. To mnie żałość wzięła.

S: Ta ty frajerska makitra. Ja ci powim jednu słóweczku, to będzisz zara miał fajny puradzeni. Idź jutro do Anielki i powidz ji tak o, niby nie niwiedzoncy, że ty by sy poszyd do cyrku, inu ży szustaków nimasz. To ona ci zichir kupi jedyn bilit, a sama znów pójdzi za frajir.

T: A może ona ni zechcy pójść drugi raz?

S: A o, ni pójdzi? To co ji szkodzi za frajir iść nawyt  sto razy.

T: Eeee, ja sy zapomniał, że cyrk już dzisiaj pujechał, a człowik sy ani jednego źwirzontka ni ubglodnoł ani nic.

S: Ja ci powim zara wszystku co byłu, to bedzi tak, jakbyś był.

T: No fajnu! Bałakaj, inu pomału, to bedzi długi program.

S:  Mówim ci Tońciu tak pu prawdzi, że taki kawałki jak w tym cyrku byli to ani ucho ni widziało, oku ni słyszało. Ludzi jak ni ludzi, źwirzenta, jak ni źwirzenta – co bedy dużu mówił, ludzi chudzili na sztyrych nogach, a źwirzenta na dwóch. Tak o, w jedny chwili nie wisz – cy z człowiekim gadasz, cy ni przymirzajonc  zy źwierzencim.

T: Gadałyś ze żwirzencim?

S: Ta gdzie gadałym. Inum sy tak myślał jakem to widział. Ty słyszał kiedy żeby źwirz gadał?

T: Ta ja ni słyszał, no ty bałakasz, żyś gadał, to si grzeczni pytam. A ty zara z pyskim do mni.

S: Ta to ty sam z pyskim, zamiast żeby ty słuchał, to krencisz ty pyskim i krencisz, żeby inu temu pyskowi dać roboty. Ta słuchaj lepi dalij.

T: Nu fajnu, jak grzeczni mówisz, tu ja tyż grzeczni. Bałakaj!

S: Jak my przyszli to muzyczka już szpilała jakiś kawałyk. A po piasku  ci skakali jakiś taki śmieszny warjaty!  Taki maleńki i jeszczy mniejszy. A jedyn ci miał taki pysk ud ucha do ucha. A nos perkaty…

I tak ci odrazu ten tego w pysk, tak ten tego po głowi, a tamtyn znów tegu hap za nogi i po piasku, a tamten jak si ni zerwi i tegu… właściwi ni tegu inu tamtegu… taką papirowu lasku po  pukriżbantach, pu kulach, a ten ci w pisk, w krzyk…Ja ci mówim Tońku śmichu było jak cholera.

T: Ładny śmich. A policaja gdzie ni było?

S: Ta na cu policaja?

T:Tak jak na cu policaja? Ta mogli si pozabijać.

S: Ta to taka heca była, durny Tońku. Oni sy zara poszli za te purtiery.

T:Ta ni, bu ja sy myślał, że ty mówisz wzglendym jakiś pacałychi.

S: I jak oni ci poszli, tu przyleciał jakiś warjat z takim czarnym talirzym na głowi, cygar sy jarzył i tak o jakby nigdy nic szpaceruji. A ten woźny ud cyrku puprzytaskuwali ci rózny kawałki: talirzy, guli z bilardu, krengli, flaszki, cholera wi co. Jak un ci zaczoł te swoi kawałki pukazować joj… toś inu widział te guli, te krengli, raz na głowi, tu miendzy renkami, tu miendzy nugami – aż ci si mi to wszysku pomykleiłu, bo un prendzy rzucał jak ja si patrzył.

T: Oj, ży ja bidny tego ni widział, ni widział!!!

S: Późni znów wyszła jakaś kubita w szlafroku, ali to ni była kubita, bo późni ja spoznał po głosi, że to chłop, a głowy ci miał taki ryncznikim zawiązany i wisz co  un mi zrobił za wstyd? Zapchał ci mi za pazuchi jaju i pyta si mi: „ma pan jaju”? Ja mówim „mam”! Ta bo czuim że mam! Ludzi ci si szpanuju, a un ci pcha mi renki  tu ooo…

T: Gdzie? Pokaż!

S: Ta tu za pazuchi i wyjmuji ci braci, wisz co wyjmuji? Żywy gięś wyjmuji!

T: Ni bałakaj! Ta jaju ci si  urodziłu tam za pazuchu, cy co?

S: Ta ditku go wi, ja wim? Kulory mi na pysk wystąpili, ludziska ci si lachuju, a ja siedzym sam pomiendzy  ludźmi jak żołądź na wirzbi.

T: Dobrze ży pulicaja gdzie ni było bu by sy myślał że ty gdzie  te gięś zasmytrał  u kogu.

S: A o, ja si ni bojim, złodzij ni jezdy i mam przy sobi legitymacji i fortygrafji z odciśniętym palcym. Inu ten sztemp braci! Żeby ty widział braci  jak si po tym jedyn wariat magik zasztempił!  Przyszyd ci z kubitu, z taku fajnu kubitu przyrastału, postawił ci jo pod taku szeroku  deszczku du prasuwania, przywiązał ci ji  do ty deszczki i słuchaj co robi. Bierzy ci ze dwadzieścia noży, taki ostry, że papiry cieli jak nic. I co ci bede dużo mówił  - stanoł ci ji naprzeciwku i zaczuł ci na ni te noże rzucać. I słuchaj braci jaki sztemp un łyknuł. Rzucił ci wszystki dwadzieścia noży  i ani raz nie wtrafił w ni. Koło ucha ji wtrafił, koło renki, koło nogi, koło cału ciału, inu w ni nie móg wtrafić. Zastydził ci si un i zasztempił jak nieszczęści.

T: Ta jak ? Na dzisinć kroki ani raz ni trafić w taki przyrastały baby?

S: Nie wtrafił, tu ni wtrafił co tu dużo gadać, ludziska si uciszyli, bili brawu, ona si sama tak ucieszyła bidactwo, śmiała si, kłaniała si, a ja ci mówim, ży ja w skrytości ciała samem si cieszył wzglendem ji uratowany życi. A un braci pobesztany bryknuł za portjery.

T: To jakiś syrdeczni żałosny program.

S: Byłby braci żałosny, żeby ni te dwa warjaty com ci bałakał na puczontku nowuż przyszli, znowuż wiatru narobili, a taki ci pacałychi pukazowali , że braci byłbyś skonał zy śmichu.

T: I wy już zara poszli do chałupy?

S: Coś widział Tońku toś widział, ale chudzoncego kaktusa toś ni widział. Tak jak ciebi widzym tak o przychodzym i patrzym stoi kaktus, taki ci ma szpikulcy i budziaki, ży jakbyś no pazgnościm dotknuł  tu byś się zara skaliczył – i jak ja si tak patrzym i chcem si z bliskości przybliżyć du niegu, tak un bryk i ci tak o w kółku latał ten kaktus jak nieprzymirzajonc jakiś odmieniec abu co.

T: Ta Szczepciu ta to zichir był jiż.

S: A o, ży ja odrazu na tu niewpad! Ali to był jakiś wienkszy jiż. Bo ja ci powim prawdy, że ja takiego jiża ni widział. Ja ci lepim powim, ja ogóli jeszczy jiża ni widział.

T: Nu tu serwus Szczepciu!

S: Pa! Daj ci Boży. Serwus!    

BAŁAK

Czy na „Krakidałach” lwowskim targu mówiono jedynie szmoncesem? Oczywiście mówiono również bałakiem. Zachodzi retoryczne pytanie – która z tych gwar stanowiła bardziej lwowski folklor. Wypowiadam się jednak po stronie bałaku, który miał wyłączność gwary autentycznie lwowskiej z nie do odtworzenia akcentem (melodią) mowy kresowej, podczas gdy szmonces używany był nie tylko we Lwowie i wielokrotnie odtwarzany  jako naśladownictwo, często pokraczne, a w najlepszym przypadku jako zamiennik oryginału.

I jeszcze jedno – gwary owe miały  „swoje melodie”, akcenty. Bałakowa – kresowa - nabyta rodzinnie i społecznie, wymawiana akcentem wschodnich rubieży

II Rzeczypospolitej, szmonces zaś nie posiadał naleciałości mowy kresowej, rządził się całkowicie innym klimatem. Jednakże stając w obronie szmoncesu należy podkreślić, iż obie te gwary stanowiły niezaprzeczalnie swoisty folklor językowy. Przykładami owego folkloru, a równocześnie różnorodności brzmienia świadczą najlepiej stare lwowskie anegdoty, dla przykładu:

Przed lwowskim sądem grodzkim toczy się rozprawa w sprawie naruszenia dóbr osobistych.

Powodem jest pan Rozenzweig , a pozwanym pan Silberstein. Sędzia wydaje wyrok pojednawczy:

Panie Silberstein proszę się zwrócić do pana Rozenzweiga:

Panie Rozenzweig pan jest porządnym człowiekiem,  ja pana bardzo przepraszam.

Silberstein:

Panie Rozenzweig pan jest porządnym człowiekiem? Ja pana bardzo przepraszam.

Sędzia:

Panie Silberstein, co to znaczy takie przepraszanie?

Silberstein:

Panie sędzio, pana chodzi o sens, czy o melodię?

Aleksander Fredro wielki lwowianin napisał o żalach Henryka Polanowskiego:

„Wynalazku!

Pełno w nim było ludzi, pełno wszędzie wrzasku,

Dawniej gdzie czas przepędzić, gdzie pieniądze stracić,

Nigdzie, tylko we Lwowie, choćby i przepłacić.

 Lecz minął już czas dawny, niema w nim tej chluby,

Zniknęły owe stroje i fioki i czuby."

Tak żalił się Henryk Polanowski na przełomie XVIII/XIX w. nad zmianami w życiu codziennym tętniącego, onegdaj bogatego Lwowa.

"Kielich szampana od ręki do ręki,

Niosąc gospodarstwa dzięki,

Niósł razem dowcip do głowy,

W nogi moc i ogień nowy..."

(Aleksander.hr. Fredro o wspólnych zabawach z oficerami Napoleona), a w 1815 roku, po abdykacji Napoleona, wrócił do domu i gospodarował w rodzinnym majątku Beńkowa Wisznia.

Opuszczając Paryż po klęsce Napoleona, Aleksander hr. Fredro napisał:

"Wyjechaliśmy razem, z odmiennych pobudek:

Napoleon na Elbę, ja zasię do Rudek"'.

Jerzy Janicki autor „Krakidałów” pisze w swojej książce:

"Czego mi tak naprawdę żal - to lwowskiego bałaku. Bo co tu dużo ukrywać, bo szkoda gadać, czyli właśnie po naszemu szkoden goden, ale niestety skazany jest ten nasz bałak na zagładę i tylko patrzeć, a umrze i nie pozostanie po nim nawet wspomnienie. Na wszechświatowym lwowskim wygnaniu, które rozciąga się od Odry przez wszystkie kontynenty nie wyłączając Afryki i Australii, wszystko co lwowskie ocaleje, bo pamięcią pozostanie zawsze austriacka cenzurka dziadka, karnecik balowy babci, jakaś karta wstępu na Targi Wschodnie, albo opakowanie po czekoladzie od Zalewskiego, albowiem niezbadane są przyczyny dlaczego ludziska wszystko to wywieźli znad Pełtwi. To zbiorowe muzeum lwowskiej pamięci wszystko dla potomności jest w stanie zachować, niestety – mowa lwowska nie ocaleje. Bałak, ten niesłychany amalgamat, mieszanina, czyli właśnie po naszemu miszkulencja, ten mariaż niemieckiego, ruskiego, węgierskiego, ormiańskiego, rumuńskiego, hebrajskiego, a nawet tureckiego, ten najbogatszy i najbarwniejszy na ziemskim globie bukiet tylu naraz dialektów – nie przetrwa i złożony zostanie do grobu niepamięci wraz z ostatnim schodzącym z tego świata mieszkańcem Bytomia i Wrocławia.

 Mam tu na myśli rzecz jasna bałak lwowski w jego wydaniu dźwiękowym, żywym, oddanym fonetycznie, bo frazeologicznie długo jeszcze będzie przypominać o sobie w pamiętnikach, memuarach, kronikach i zapiskach.

Lecz bałak napisany, wyobrazowany martwymi literami jest jak człowiek w letargu, ma się tak do mówionego bałaku łowionego uchem, jak album fotograficzny do kasety video. Jak wypchany w skansenie żubr do żywego egzemplarza w Białowieskiej Puszczy. Albowiem nieocenione co prawda zasługi ma pani prof. Zofia Kurzowa, która odważnie, bo w latach panującego jeszcze zamordyzmu cenzury, wydała naukową rozprawę „Polszczyzna Lwowa i Kresów południowo-wschodnich”, ale…

Wszystko tam jest bardzo naukowo wywiedzione , morfologiczno-leksykalne, każdy wyraz świadczy się inną interferencją i dziś już nie ma wątpliwości, skąd bierze się labializacja nagłosowych samogłosek tylnego „o” lub „u”. To łatwo przeczytać na czym polega element labialny głosek „u” lub „o” w takim przykładowo zdaniu jak „ A uo kogo ja nie widzy”. Ale kto jeszcze poza Kaziem Górskim Zbyszkiem Kurtyczem albo Tuniem Dzieduszyckim potrafi

to p o w i e d z i e ć/. Podkreślam p o w i e d z i e ć".

 Tu mała dygresja autora nin. opracowania – p o w i e d z i e ć w bałaku może jeszcze bardzo wielu żyjących, również znanych mi lwowian we Lwowie,  Krakowie, Wrocławiu i w Bytomiu. Wymienię tylko niektóre nazwiska osób mi znanych – rok 2012:

- Krystyna Kowalczyk – Lwów - pedagog

- Bożena Rafalska – Lwów – redaktor naczelna „Lwowskich Spotkań”

- Mirosław Rowicki (Marcin Romer) – Stanisławów – redaktor naczelny „Kuriera Galicyjskiego”,

- Teresa Pakosz – Lwów – dziennikarka prezes Radia Lwów,

- Ania Gordijewska – Lwów – dziennikarka Radia Lwów,

 - Ela Leusz – Lwów – dziennikarka Radia Lwów,

- Weronika Kachza – Lwów – mgr inż. budownictwa lądowego, społecznik - praca fizyczna przy

   odbudowie Cmentarza Obrońców Lwowa,

- Jerzy Czupachin – Lwów – pedagog, naukowiec, badacz historii literatury, filolog – pracujący 

  naukowo nad  szmoncesem, bałakiem i lwowską piosenką uliczną,

 - Janina Procajło – Lwów,

- Lesław Flis – Wrocław – dziennikarz – społecznik, działacz lwowski,

- Danuta Skalska – Bytom – dziennikarka Radia Katowice – prowadząca coniedzielną bieżącą audycję

  bałakiem „Na wesołej Lwowskiej Fali”,

- Jan Skalski – Bytom - dziennikarz – przewodniczący Światowego Kongresu Kresowian,

- Adam Żurawski – Bytom – aktor,

- Wojciech Habela – Kraków - aktor, syn muzykologa Jerzego Habeli, oraz niżej podpisany autor opracowania - Aleksander Szumański – lwowianin.  

A więc współcześni, w żywym, dźwiękowym języku – bałaku.

I dalej Jerzy Janicki:

Oczywiście przesadzam bo jeszcze tysiące ludzi we Wrocławiu, Bytomiu, Gliwicach, ba – w Przemyślu powie to prawidłowo i wszystko będzie sztymować. Ba, taką melodię języka można jeszcze usłyszeć w środowiskach rodzin lwowskich w Londynie, nikt piękniej nie posługuje się metodyką bałaku w Kanadzie niż Elgin Scott, lub Nina Zawirska.

Ale niestety umiejętności tej już nie ma lwowiak w Polsce. Nawet rodowity. Bo mu się ten bałak mimo woli skundlił, jeśli w codziennym od rana do wieczora użyciu wysłuchiwać musiał od krakusów te ich „idzdze, idzdze bajoku”

(„bajtloku” – dopisek A.S.), albo od poznaniaków uczył się stawiania tego bezsensownego znaku zapytania „nie?” po każdym choćby nie wiem jak stanowczym stwierdzeniu.

To nawet niedaleko od prawdy odbiega dowcip mówiący, że informatorka na stacji Poznań Główny zapowiada że odjazd pociągu do Warszawy nastąpi z peronu drugiego o godzinie piętnastej dwanaście, nie?

Dzisiejsi przymusowi Anglicy, czy Kanadyjczycy rodem ze Lwowa tylko dlatego zachowali prawidłową melodykę lwowskiego dialektu i cały bogaty wokabularz tego bałaku, że tubylcy nie są w stanie mu go popsuć posługując się na

codzień językiem Szekspira.

To brzmi jak paradoks, ale najgorzej po lwowsku mówią dziś lwowiacy…we Lwowie. Oczywiście nie moje roczniki, nie te matuzalemy co jeszcze zdążyły na hinter chodzić w szkole i oczywiście nie tak unikatowe wyjątki jak Jarmiłko, Sudomlak, obie panie Pechaty, lub Jola Martynowicz.

Wystarczyło jednak niestety ledwie pół wieku panowania nad Pełtwią pięknej skąd inąd mowy Puszkina, żeby bałak rodowitego lwowiaka zainfekowany został inną składnią, żeby się wynaturzył i wykoleił inną metaforyką, a jego przyrodzona śpiewność stała się bliższa jakimś nadwołżańskim dumkom, niż nadpełtwiańskim sztajerkom.

Krótko można by powiedzieć że z jakim przystajesz takim się stajesz. Można by, ale po co, skoro my mamy do dyspozycji tę sama mądrość, ale gdzie tamtej do naszej, która powiada że jaki jichał, taki zdybał.

Ja sobie doskonale zdaję sprawę że rozważeniami tymi narobiłem sobie wrogów jak stąd do Winnik, że niejeden niesłusznie posądzany będzie mi się odgrażał, że jak ci palny to polecisz na Szpitalny, a z Szpitalny na Krakosku, a z Krakoskiej na Janosku i że w ogóle reńka noga mózg na ściani, reszta będzi na parkani.

I otóż wszystko to z pokorą zniosę, pod warunkiem jednak że na pewno ta Krakoska będzie bez „w” i że na pewno będzie to reńka nie przez „ę” w środku, i że w ogóle to będzi, a nie grzeczne i leksykalnie ugrzecznione – będzie.

Ale czy tego się można nauczyć? Boję się, że z tym się należy po prostu urodzić i to najlepiej w mieście pod Wysokim Zamkiem.

Posłużę się przykładem. Kiedy pisałem serial „Dom” i zabrakło Michotka, którego nieopatrznie uśmierciliśmy już w czwartym odcinku, do roli jego brata przyjeżdżającego rzekomo z Anglii potrzebny był aktor mówiący oczywiście bałakiem. Wielki reżyser, jakim był Jasiu (proszę zauważyć że może on dla innych był Jasio, dla mnie jednak Jasiu, bo z Podhajec). Łomnicki proponował coś z siedmiu aktorów, a wszyscy z tak zwanej górnej półki.

Wszystkie nazwiska z pierwszych stron gazet, laureaci nagród państwowych, już z litości ich tu nie wymienię. Dostawali moje teksty pisane bałakiem i bardzo się nawet starali. No i co?

I przyjechał z Bytomia sprowadzony awaryjnie na moja prośbę Ryszard Mosingiewicz, kompletny amator, ale za to morda odrapana, włosy jak badyli i ten genialny bałak wprost z Gródeckiej. I wszystkich zakasował.

Na szczęście nie ja jeden trzęsę się ze strachu na myśl, że co to będzie i co to się stanie z lwowskim bałakiem, kiedy naszych roczników zabraknie.

Autorzy wszystkich niemal wydawanych na zachodzie pamiętników tą sama widać gnębieni są troską skoro każdy, dosłownie każdy poczytuje sobie za święty obowiązek bałakowi właśnie poświęcić cały oddzielny rozdział.

Bo i Kazimierz Schleyen w swych „Lwowskich gawędach” wydanych w Londynie, i Adam Chciuk aż w Australii załamują ręce w rozpaczy nad spodziewaną agonią bałaku. Chciukowie… Bo dwóch ich było – Andrzej i Tadeusz.

Ten drugi wsławił się w czasie II Wojny Światowej jako kurier AK który przewiózł z okupowanej Polski do Anglii elementy niemieckiej broni V1.

Obaj z Andrzejem drohobyczanie z urodzenia lata studenckie spędzili pod Wysokim Zamkiem, a bezbrzeżna nostalgia Andrzeja za Lwowem zaowocowała takimi pięknymi książkami, jak „W krainie lwowskiego bałaku”, „Ziemia księżycowa” i „Pamiętnik poetycki”. Ten ostatni tytuł wydany w Melbourne w 1961 roku już na samym wstępie włącza się w nasze rozważania o mowie lwowskiej pięknym inwokacyjnym dziewięciozgłoskowym wierszem o takim właśnie tytule: „O lwowskim bałaku”.

BAŁAKOWE UWAGI WŁASNE

Wszyscy dobrze wiemy co to są podróbki i nie należy ich używać, bo w najlepszym wypadku można „kity odwalić na ament”.

Czy może być coś gorszego od szpanu „aktorskiego” usiłującego udowodnić swoje nadzwyczajne talenta „dykcyjno-morfologiczno-leksykalne” i w dodatku opowiadające „autentyczne fakty"?.

Otóż „lwowianka” Agata Młynarska, tak, tak, córka „lwowianina” Wojciecha Młynarskiego, opowiadała w TVP jak to przepięknie Ukraińcy remontują  Lwów.

Według pani Agaty szczególnie godna podziwu jest pięknie odremontowana brama wejściowa(?!) na Cmentarz Obrońców Lwowa.

A ja si zapytam paniom Agate dzie ona widziała bramy na Cmentarzu Orląt? Może jej si potenteguwału z Ostru Bramu w Wilni, któru Litwini tak pienkni wyremuntuwali, że si zaraz  zawali.

Ta ja si tyż zapytam pani Agaty czy widziała jak pinkni jadu we Lwowi udnuwiony tramwaji przez udrymuntuwanum ulicy Skarbkowską – tramwaj za tramwajim, za tramwajim tramwaj, a za tym tramwajim jeszcze jedyn tramwaj, a za tym tramwajim jeszcze jedyn tramwaj!

Ta ja si też zapytam pani Agaty czy ona wi, że juz dzisiaj dosłownie „cały Lwow na mój głów”, czyli  kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jedyn kamień, a na tym kamieniu jeszcze jedyn kamień!

Oglądałem również  w „specjalnym batiarskim” programie TVP jak „kunsztownie zabłysnął lwowskim bałakiem” tatuś pani Agaty „lwowianin” Wojciech Młynarski.   Po tym „batiarskim programie specjalnym” w polskiej telewizji publicznej przypomniałem sobie fragment bałakowej piosenki:

Rach ciach, ciach

Babu w piach

I jasny anieli

Koguś w morde szczeli

…Bo i Kazimierz Schleyen w swych „Lwowskich gawędach” wydanych w Londynie, i Adam Chciuk aż w Australii załamują ręce w rozpaczy nad spodziewaną agonią bałaku. Chciukowie… Bo dwóch ich było – Andrzej i Tadeusz.

Ten drugi wsławił się w czasie II Wojny Światowej jako kurier AK który przewiózł z okupowanej Polski do Anglii elementy niemieckiej broni V1.

Obaj z Andrzejem drohobyczanie z urodzenia lata studenckie spędzili pod Wysokim Zamkiem, a bezbrzeżna nostalgia Andrzeja za Lwowem zaowocowała takimi pięknymi książkami, jak „W krainie lwowskiego bałaku”, „Ziemia księżycowa” i „Pamiętnik poetycki”. Ten ostatni tytuł wydany w Melbourne w 1961 roku już na samym wstępie włącza się w nasze rozważania o mowie lwowskiej pięknym inwokacyjnym dziewięciozgłoskowym wierszem o takim właśnie tytule: „O lwowskim bałaku”.

Oto wiersz „O lwowskim bałaku” Andrzeja Chciuka:

"Lwowski bałakuI liczna mowo!

Z polskich akcentów najpiękniejszy!

Tu każde poszczególne słowo

Ma swą melodię, dowcipniejsze

Znaczenie, zasięg i koloryt

A przepojone jest humorem

Niezwykłym, wprost zaskakującym.

Słuchać batiara – taż to koncert!

I w serce spływa mniód i balsam.

Gdy słyszysz kiedy ktoś bałaka

O mesztach, szóstkach i miglancach,

Że ten Pitolku szac chłopaka

Że się telepie trambal w szynach

Że ktoś w tremudce ręcznik trzyma

Że ów trembulkę zjadł i ćmagi

Potem wysączył. Że mu magiel

Ktoś spuścił letki z innej siczy

Że piany chabal si przeliczył

I szpargę znalazł, skąd sztemp glidu

I sam przed sobą gorzki z wstydu

Ujmie to zdaniem pełnym czaru.

Ta po coś zalazł tu, batiaru,

Tutaj na Gródku insza chewra

jo, stąd gelejzig, masz trzy żebra.

Chiby, nasmytrać, wewogóle,

Szymon, krzyż, bajc, świrk, niuch, zazule,

A cajerączki? A chawira?

Lub kwargle, gnyp, chmiel, groń, nakastlik

Spaźniać się, chachar, kimać, maścić!

Listę tu przerwę, każdy wyraz

Trzeba by ubrać w odsyłacze".

Nie ulega wątpliwości, ze od dłuższego już czasu czytelnik tego wiersza rozgląda się za jakimś słownikiem. Zauważcie proszę, jak w tym naszym bałaku przegląda się cała wielowiekowa i burzliwa historia miasta. Austriacy, którzy je na jakiś czas posiedli, zostawili tu te wszystkie swoje nakastliki, harnadle i halby piwa. Węgrzy obdarzyli nas batiarem, Włosi których miasto sprowadziło sobie, chcąc dogodzić miejskiej architekturze zafundowali szewcom lwowskim pikulety, a piekarzom sumer, bo ten sumer, czyli po lwowsku chleb, wiedzie się wszak od łacińskiego sumere – jeść. Turcy nam surdut przekabacili na kireję, Żydzi dali chebrę, a kto wie, czy i nie chawirę, która jest domem.

Wyjaśnijmy też sobie od razu, że bałak jednak nie jest synoniem gwary, slangu, narzecza, dialektu, ani żargonu. Każde z tych określeń już z samej definicji obraża nasz bałak, bo gwarą, dialektem posługują się określone grupy społeczne, osobowością zaś bałaku, jak słusznie zauważa Kazimierz Schleyen, jest jego „… powszechność, bo nawet profesor uniwersytetu wolał jeść jajecznicę z trymbulką, niż ze szczypiorkiem”. Podkreśla to również tekst piosenki śpiewanej prze  Szczepka i Tońka, że „tam bogacz i dziad, to są za pan brat” co oznacza, że we Lwowie zacierały się różnice klasowe i społeczne. Wyrazem tego był między innymi właśnie bałak, który jest po prostu mową, jaka na co dzień posługiwał się każdy rodowity lwowianin. Do takich zalicza się na przykład Adam Kozłowski, autor wydanej w Nowym Jorku książki „Lwów – wizja utraconego miasta”. Z prawdziwa frajdą Jerzy Janicki obficie cytuje rozważania Adama Kozłowskiego, ponieważ właśnie rodowodowi bałaku poświęca on wiele uwagi.

I tak np. wyjaśnia dlaczego to lwowiak nie cierpi po prostu zgłoski „ą” i stąd woli powiedzieć zamiast „siądź” „siendnij”, a zaś nosówka „ę” w środku słowa przyjmuje u niego formę „eń”. W ten sposób „będzie” brzmi „bendzi”, a „ręka” bardzo często staje się „reńką”. Drugą cechą charakterystyczną fonetyki gwary lwowskiej jest dźwięk „e” pochylone. Chleb to chlib, lepszy to lipszy… Lwowskie „o” także jest przeważnie pochylone, jak na przykład w imionach męskich, do dziś posiadających końcówkę „ko”, Tońko, Szczepko, czy Staszko brzmią „ Tońku, Sczypku, Jóźku, Adaśku, Milku itd.

Klasyczny bałak lwowski obok bogactwa słownictwa posiada cały skarb przenośni i porównań. Zamiast dużego piwa lwowianin prosi o „putnię chmielu” lub „peńcherz wody jeńczmiennej”. Wódka zmienia się w „mliko od wściekłej krowy”. Naśmiewać się z kogoś to „ciągnońć łach”.  Poza tym raz na zawsze należy wiedzieć, że lwowiak nie jada, tylko wcina, albo wbija w krzyżbanty, nie idzie ulicą, tylko faluji, a jeśli z płcią piękną, to z dziunią, a do tego trzyma ją popud kolki, chyba że jest brzydka, w takim razie idzie z rymundą. Kiedy będzie się żenił, to się okołtuni i wtedy wypije moc ćmagi albo bajury, poczem gdy tak da sobi do nosa, to będzie hirny, albo zaćmakany.

A kiedy już będziemy odpowiednio wyedukowani, wtedy dopiero będziemy mogli spokojnie oddać się lekturze jaką jest poemat pochodzącego ze Stryja Mieczysława Magiery– trzynastozgłoskowiec „Z krainy stryjskiego bałaku”:

"Siad ja sy – tak o – przy drodzy, muszym skidać meszty

bo mi pieczy w nadgniotki ta chulera szyfrowa,

myślim – nima co, trzeba troszeczku folgi

bym dylikatny zdrowi haniebni ni sfrustował.

Właściwi człowiek tak sam si katula,

czasami zdyba jakiś klawy mety

zahaczy wikt frajerski, bez prynuki wciśni

potym łachy pod pachy i chodu na wyrtepy.

Ta pewni ży si zmacham, zacyhykam, ledwi zipim,

ali na włos ni pupuszczam, chwilki ni żałuji,

pokimam, odpocznym i szpurtym zapylam

het na moi drogi co do Stryja pruji…

Ta braci! Ili razy ja sobi tak powiedział,

Szkodyn-godyn cieniu, po kulach dostanym,

Zakucaam, zaszwicuji, zichir klapnym plackim

Si ni wyprostuji i nigdy już ni wstanym,

Ali wo! Jak konisko – ma si to zdrowi,

Dalibóg - żadna ni czypia si cholera

Tak szargać sobu jakby ktoś go najuł

I szczybał na lotu mientkiego frajera

Ciekawy!? Jak tylko uderzym w kimono,

Słodku śni si mi i na żywca zobaczy

Te same chałupy i te same pyski…

Staszku i Guma, Milu i Kolczaty,

Dzyń – Czymryński, Murga, Bronyk si chuleta,

Cycuś Picijańcu i Nowsilcow żylasty.

Hulamy razym grandu falowac na korzi.

Bez pucu drzeć łacha i wampirów doobkoła,

Czasym da si podczesać cimonka klawego

I zaraz si szarga na szmir do Sokoła.

Albu si pokrencić w Czytelni Kulijowyj

popłynąć w kupi, w tangu podrajcować,

namientni si przylepić do klatki z pirsiami

ali jednym lipkim za szmulim szpanować.

Wzionć oku do renki i dziobac na boki,

To sy człowik zamiszał, potrzymał, pohecował,

Był cynk aż namotał i jak czajnik z fasonym

uczciwi na  chawiry kawałyk windował.

Ali syrdeczni szpetni gdy ciałku pudprowadzić

Trza ci było poza humeni abu na Pomiarki,

Pomyśleć – ta włosy staju demba nawyt pod pachami,

W szyji si robi dusznu, w kryzbantach chodzi ciarki.

Bożysz Ty Mój Słodki! Tu fafuli zoliła

Pumiarecka hebra, wywabiaczy kampy

Jak dorwali gnysa nie zy swoji branży

Co dźwigał dryzdy poza drohobycki rampy.

Ten Ćmoku rizuła w zasmytranej bekieszy

I szczyrbaty Dziurdziu, nicowany paw dumny

balikał:  cimraku – sirotku jak ci hrymnym w klapacz,

niech mi ściśni ży ni bedzisz pasować jak do trumny

Albo putiu myzojdyk, szpecyfindyr cechu

co jak ciuchrał w ferbla to sztorki układał

i jak niemy szpilał w ajginesy – jemu

zawsze niewinny ktoś na kułak wpadał…

A moja Ferajna Najlepszych Kompanów

Co razym żeśmy niejeden stadion zamiszali

I rozbembnili imię Stryja i taksamo Lwowa

Nas stryjskich Tajojków w Polsce dobrze znali…

Joj Bogu ty Mój Bogu - ja bym tak do rana

gadał i spominał naszy stryjski dzieji,

czasym coś pod dziobrym ściśni a w gardle zakłuji…

Ta niech to nagła z buraczkam troista krew zaleji…

Gdziekolwiek jwsteście Wy moi koledzy

Muszkietery sportu polskiego Stryja Epigoni

Pozdrawiam Was naszym Daj nam Boży zdrowi!!!

Jeszcze się zobaczymy Na Stryjskim Sdadionie!!!!"

          Kolegom ze stadionu poświęca

                                   Monik

No i co z tego, że pan Magiera ze Stryja? A czy tak właśnie nie wyglądała i u nas we Lwowie niedziela, kiedy po dwunastówce w katedrze obowiązkowo całą famułą sunęło się Akademicką, czyli corso, a my – ciamkacze – na przodzie, i ten zapach pączków, który długo snuł się za nami jak zwiewny welon gdy się mijało kawiarnię Zalewskiego.

A już pamiętam, że za tego Schichta, Erdala i puder Haja chciałem pana Magierę w rękę pocałować, gdybym go miał wtedy pod ręką. Ten człowiek opanowany ma bałak w najwyższym stopniu, jest po prosu w bałaku genialny.

A jeśli jakiś cud się zdarzy, że się kiedyś spotkamy, to pan Magiera ma to jak w banku, że słowa dotrzymam i pocałuję go w grabę. Proszę przeczytajcie poemat, a też dojdziecie do wniosku, że jak się to u nas we Lwowie mawiało – takich już dzisiaj nie robią – wyznaje Jerzy Janicki.

Hej, hej, Panie Jerzy, łza się w oku kręci….

A na zakończeni ta jeszczy raz przypomny jak to na Krakidałach handełesy reklamowały swój towar:

- „Co dusza zapragni, co oku zubaczy, co uchu usłyszy, co reńka dotkni – wszystku co tu na stoli leży, co sobie kto wy-bierzy, do wyboruuu, do kuloruuu – jedna cena! Tylku dży-szaj! Tylku dżyszaj! Babraj, babraj, wybiraj, szukaj i gmyraj. Wielga synzacja, bankrutacja! Fabrykant zbankrutrował, ku-piec zwariował. Komu nie trza! Komu nie trza, komu nie trzaa! Baabraj, wybiraaj! Gwałtu, ludzi! Co sze dżeji? Z wszystkich kupców krew sze lei!

- Kamyczki…Zapalniczki… Kamyczki du zapalniczki…proszy, proszy...

- Słodka jak mniód, zimna jak lód! Taaaka halba za pińć gro-szy. Zimna, winna, dobra za pińć! Zimna ludownia cytry-nowaaa!

- Cały komplit najnowszych piusenyk kaberetowych, jaki słyszyci  przez radioaparaty i płyty gramufunowy – za jedny dwadzieścia groszy!: „Czy ty mnie kochasz”?, „Już  nigdy!”, „Dzie twoi sercy”?, „W malentkij cichyj tyj kawiarency”, „Czy Anna je panna”?, „Dwanaści godzin i z innum co-dziń”, „Mała kubitku czy wiesz”, „Już taki jezdym zimny drań”,„Czy Lucyna to dziewczyna?”, „Dla pani wszystku” - cały tyn komplit za jidyny dwadzieścia groszy! Tylko dwa-dzieścia groszy!!!

- Hyginiczna wata pana duchtora Brunsa ! Tylko dziesińć groszy! Wazylina amerykańska, hyginiczna wata pana duch-tora Brunsa – dziesińć groszy.

- Wiszadła, menski, damski i dziecinny!

- Najnowszy książki powieściowy do czytania! Bajki! Bajecz-ki dla syńcia, dla córeczki! Każda jedna sztuka tylko dziesińć groszy!

- Ludzi, ludzi! Hyginiczny trykut duktora Jegiera! Bankrucki towar!  Utwórzci oczy, ludzi! Łapaj! Łapaj za jedyn złoty! Hyginiczny trykut za jedyn złoty.

- Francuski pachnioncy kadzidłu paryski! Waniliowy paski du kadzenia pukoi i salony! Jednym paskim możesz kadzić cały pomieszkani! Za jedny pińć groszy!

Chto ma życzeni nabyć nasz uniwersalny aparat? Państwu mogu zara si przykonać. Każdego udowodnim, każdemu prze-konam! Nasz aparat oszczy noży, nużyczki, sikiery i dżagany, służy jako wykałaczka du zemby, du uszy, du nosy! Warszaska nowuść! Tylko dla reklamy – za jidyny jeden złoty! Służy jako aparat du manicury i du pedicury! Do lipieni pierogi tyż. Du bicia! I robi przyjemny zapach w pukoju! I sztuczny śnig! Ruzwysela kużdy jedno towarzystwu! Warszaska nowość! Uniwersalny aparacik! Dzieci – na buk! Tylku za jeden jidyny złoty”!

Według Jerzego Janickiego tekst ów nagrała na Krakidałach w latach 30. minionego stulecia  w oryginalnym wykonaniu audycja Radia Lwów „Wesoła Lwowska Fala”. W posłowiu do reprintowego wydania radiowych dialogów Szczepka i Tońka Jerzy Janicki zapewniał:

„Żadna „Isaura”, żadni „Matysiakowie” i żaden „Dom” nie wymiatał tak ulic w niedzielne wieczory, jak udawało się to „Wesołej Lwowskiej Fali”. Co tydzień o dziewiątej wieczo-rem we wszystkie niedziele, ówczesne superheterodyny, wszystkie „Philipsy" i „Telefunkeny”, i wszystkie grające jeszcze tu i ówdzie za pomocą akumulatorów i anodówek „Daimony”, aparaty radiowe, nastawione były na falę

średnią o długości 385,1 metra, którą arendowało w eterze „Polskie Radio Lwów”.

Aleksander Szumański "Kresowy Serwis Informacyjny"

Data:
Kategoria: Gospodarka
Tagi: #LWÓ

Aleksander Szumański

Aleszum.blog - https://www.mpolska24.pl/blog/aleszumblog111111

Lwowianin, korespondent światowej prasy polonijnej w USA, Kanadzie,RPA, akredytowany w Polsce. Niezależny dziennikarz i publicysta,literat, poeta, krytyk literacki.
Publikuje również w polskiej prasie lwowskiej "Lwowskie Spotkania".

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.